wtorek, 23 października 2012

"Elementarz" Marian Falski


Ala ma kota. Któż nie pamięta tego zdania?


"Elementarz" Mariana Falskiego, z ilustracjami Janusza Grabiańskiego ukazał się pierwszy raz w 1910 roku. Jednak pierwsze druki uważane za elementarze, tzw. abecedariusze, pojawiły się w XVI wieku. Najstarszy, zachowany w całości elementarz polski został wydany w 1633 w Wilnie i wyróżniał się bardzo starannym opracowaniem. Znany i ceniony byłElementarz dla szkół parafialnych narodowych, wydany 225 lat temu przez Komisję Edukacji Narodowej w Krakowie. W roku 2010 przypadło 100-lecie pierwszego wydania elementarza  Nauka czytania i pisania. Stąd wznowienie wydania. Tyle z historii, przejdźmy  do samego elementarza. I tu wielkie zdziwienie, zdanie Ala  ma kota w ogóle się w książce nie pojawia. Pierwszy bohater to As i jest psem. Potem pojawia się Ala i Ola, które mają lale.  

Ala i As. Lala Ali. As Ali. As i osy. Ala i osy.

Co zwraca uwagę, przy przeglądaniu pierwszych stron elementarza? Nagromadzenie samogłosek przy jednoczesnym oszczędnym używaniu spółgłosek, ale o to przecież chodzi w nauce czytania. Zdania muszą nadawać się do chóralnego powtarzania. Nie ulega wątpliwości  pozycja wywołuje uśmiech na twarzy i ogromny sentyment. Szczególnie, gdy przegląda się dalsze czytanki. Zauważalny jest podział na miasto i wieś. Czym zajmują się dzieci na wsi, a czym w mieście, jak wygląda ich droga do szkoły i oczywiście jaki zawód mają rodzice. Najbardziej pożądane, a raczej pożyteczne zawody to murarz, kominiarz, kolejarz, szewc, pracownik fabryki, aptekarz. Poza tym wierszyki Murzynek Bambo, Dwa Michały, Paweł i Gaweł, Kotek są nieśmiertelne.  A oto parę moich ulubionych "czytanek", niby proste, ale nie jeden miałby trudności z wymówieniem. 


 A oto As Ali i osa.
As stoi. A osa lata.
Ta osa lata i lata.
Taka to ta osa.
---
Jajko smakuje Oli.
Ale  jak Ola je jajko?
-Oj, Olu! Oj , Olu!
Kto tak je jak ty!  
---
One idą do kasy.
Ali tak pilno do kina.
A tam stoi kolejka.
To i one tam stoją.
---- 
Orka 
Można orać konikiem.
Ale lepiej i prędzej, 
i lżej orać traktorem.
---
 Żniwa
Można kosić zboże kosą.
Ale lepiej i prędzej, 
i lżej żąć żniwiarką.

Jednakże zdanie "Ala ma kota" jest związane z elementarzem jak żadne inne. Ala ma kota i zawsze będzie go już miała...  Ja mam ogromny sentyment do tego elementarza, mimo paru naprawdę "wychowawczych" tekstów.

poniedziałek, 15 października 2012

Emil ze Smalandii - Astrid Lindgren

Agathę Christie nazywa się królową kryminałów, zaś w dziedzinie literatury dla dzieci berło i korona należą się bez wątpienia Astrid Lindgren. Szwedzka pisarka stworzyła szereg znakomitych opowieści i grono niezapomnianych postaci, które towarzyszą dzieciństwu kolejnych pokoleń. Któż bowiem nie zna Pippi Langstrumpf (vel Fizi Pończoszanki), Braci Lwie Serce, czy gromadki dzieci z uroczego Bullerbyn! Nie sposób także  nie słyszeć o Emilu ze Smalandii, choćby za sprawą telewizyjnego serialu - będącego  adaptacją książki. Pamiętam te niedzielne przedpołudnia, gdy kto żyw gromadził się przed ekranem, by śledzić perypetie małego urwisa i usłyszeć sakramentalny niemal okrzyk "Emiiiiiiiiiil, do drewutni!"- albowiem konsekwencją psot było spędzenie przez chłopca trochę czasu w komórce na drewno. Taka kara nie była dotkliwa, ale miała pedagogiczny wymiar - to coś w rodzaju "karnego jeżyka". O popularności serialu i głównego bohatera niech świadczy fakt, iż szkolny kolega mojej siostry został z racji usposobienia i czupryny jasnoblond mianowany Emilem, to przezwisko przywarło do niego na stałe. 
Emil Svensson mieszka z rodzicami, siostrzyczką Idą, służącą Liną i parobkiem Alfredem w zagrodzie Katthult we wsi Lonneberga w Smalandii. Jest dzieckiem dość nieokiełznanym, beztroskim, bardzo pomysłowym, żywiołowym, wszędobylskim. Główną motywację stanowi dlań zabawa. Jego energia i kreatywność nieraz przynoszą opłakane skutki, z działań Emila wynika przeważnie jakiś ambaras, afera.  Aż raz ludzie ze wsi złożyli się na bilet, aby wysłać chłopca do Ameryki, byle dalej od Lonnebergi. Młody Svensson nie jest jednak krnąbrnym, złośliwym chuliganem. Ma dobre intencje, dobre serce, o czym świadczy na przykład zaproszenie staruszków z przytułku na świąteczną ucztę, czy próba pomocy Linie w wyrwaniu bolącego zęba. Nie brakuje mu dowcipu, sprytu, zaradności, ma też doskonałe podejście do zwierząt. Potrafi doić krowy i świetnie jeździ konno. Umie też strugać drewniane ludziki - dzięki temu czas odbywania kary w stolarni nie dłuży mu się aż tak. Dzieciństwo Emila jest barwne, wesołe i szczęśliwe. Kto by pomyślał, że z małego rozrabiaki wyrośnie poważny obywatel i zostanie przewodniczącym rady gminy....
O wyczynach Emila można rzec, że na wołowej skórze by ich nie spisał... Jednak zostały one uwiecznione w niebieskich zeszytach pracowicie zapisanych przez mamę. To te kajety są źródłem historyjek, które mamy okazję poznać w formie jakby gawędy. Narratorka zwraca się bezpośrednio do odbiorcy ( z założenia małego dziecka), snując opowieści  o Emilu i przystępnie wyjaśniając to, co może być niezrozumiałe dla malucha. Całość znakomicie nadaje się do głośnego czytania, materiał na audiobook pierwsza klasa!
Książkę umieszczono w przedziale wiekowym 0-10 lat, ale powinno być do 110! Perypetie bohaterów z zagrody Katthult są zabawne i zajmujące, czyta je się z przyjemnością- niezależnie od wieku, tak jak  np."Przygody Mikołajka". Na pierwszy plany wysuwa się cel rozrywkowy, ale pod płaszczykiem zabawy kryje się ciepła, mądra, wartościowa opowieść, bardzo familijna.
W tomie wydanym przez Naszą Księgarnię zamieszczono wszystkie części - "Emil ze Smalandii", "Nowe psoty Emila ze Smalandii" oraz "Jeszcze żyje Emil ze Smalandii". Brakowało mi natomiast choćby krótkiego biogramu autorki. Nie podobały mi się czarno-białe ilustracje Bjorna Berga - postaci ze szpiczastymi zadartymi nosami wyglądały jak ludziki wystrugane z drewna, a Lina zupełnie nie pasowała wizerunkowo.
Twórczość Lindgren to światowa klasyka, warto przybliżyć ją kolejnym pokoleniom, a i samemu miło powspominać.

środa, 3 października 2012

"Wielka, większa i największa", "Długi deszczowy tydzień" - Jerzy Broszkiewicz


Właściwie nie wiem, czy powinnam pisać o tych książkach w tonie pochwalnym, czy krytycznym - mój stosunek do nich podlegał znacznym przemianom w czasie.

"Wielka, większa i największa" została wydana w 1960 r. i przez wiele lat była lekturą dla klas piątych. Bohaterowie to znajomi z podwórka, Ika (Irka) i Groszek, którzy odkrywają na parkingu samochód marki Opel Kapitan. Kapitan okazuje się być obdarzony inteligencją - dzięki niemu dzieci przeżywają trzy niezwykłe przygody, co jedną to większą, jak w tytule. Najpierw ratują małego chłopczyka z rąk porywaczy, potem załogę samolotu rozbitego na Saharze (sic!), a w końcu całą ludzkość - przekonując przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji, że ludzie to całkiem miłe stworki są, a te bomby atomowe, to tylko taki wypadek przy pracy.

Sześć lat później Broszkiewicz opublikował dalsze przygody Iki i Groszka, w książce pt. "Długi deszczowy tydzień", całkiem odmiennej od poprzedniczki. Nie ma tu żadnej fantastycznej otoczki, to typowa opowieść przygodowa o grupie dzieciaków, które wyręczają milicję i samodzielnie łapią przestępców - w tym przypadku cynicznych złodziei dzieł sztuki ludowej. Wyraźnie jest tu nawet wspomniane, że "Wielka, większa i największa" to literacka fikcja, książka napisana przez tatę Groszka, a gadające samochody nie istnieją.

Obie książki doczekały się licznych wznowień, a "Wielka, większa i największa" została zekranizowana w 1963 r.

Z "Wielką, większą..." zetknęłam się najpierw w szkole, prawdopodobnie właśnie w tej piątej klasie i nie mogłam przez nią przebrnąć. Nie wiem czemu, byłam przecież dzieckiem czytającym namiętnie, a jednak z miejsca zapałałam szczerą niechęcią do wydumanych przygód bohaterów i głupiego grata. Kilka lat później sięgnęłam po książkę jeszcze raz, dobrowolnie, mimo że wyrosłam już z grupy docelowej, i szalenie mi się spodobała. Do tego stopnia, że do dziś zdarza mi się ją podczytywać.

Dla odmiany "Długi deszczowy tydzień", przeczytany też w dzieciństwie, jakiś czas po "Wielkiej, większej..." od razu mi się spodobał. Żywiłam szczere uwielbienie dla dziecięcych prlowskich detektywów, te wszystkie kapelusze za sto tysięcy, czarne parasole, o Janeczce i Pawełku nie wspominając, to był mój żywioł. W ramach sentymentalnych powrotów zafundowałam sobie teraz ponowną lekturę powieści i... straszliwie się rozczarowałam. Fabuła dość oklepana, czyta się może nie najgorzej, ale te dzieci... Schematyczne postaci, zbudowane wokół jednej cechy charakteru (Pacułka dużo je i mało mówi, Włodek w kółko wtrąca angielskie zwroty, a Katarzyna ma nietypowy dla dziewczyny umysł ścisły), wyrażające się zupełnie niedziecięcym językiem, zresztą myślące też po dorosłemu (a średnia wieku to jakieś 12-14 lat). Niektórych wspomnień lepiej chyba nie próbować wskrzeszać...

W dzieciństwie podobała mi się też szalenie powieść science-fiction Broszkiewicza "Ci z Dziesiątego Tysiąca" i jej drugi tom "Oko Centaura". I trochę się teraz boję ponownie sięgać...


poniedziałek, 1 października 2012

“Wspomnienia niebieskiego mundurka” Wiktor Teofil Gomulicki

Zaczynam chyba rozumieć kobiety, które stając przed szafą pełną ciuchów wykrzykują ze zgrozą: “Łomatko! W co ja się mam ubrać?!”. Zaczynam, bo sam stanąwszy ostatnio przed regałem pełnym książek stwierdziłem, że, noż kurczę, nie mam czego przeczytać. Leciałem po grzbietach, a w głowie, jak ze starej, gramofonowej płyty, zacięta igła odtwarzała swoje: to nie, to nie, to nie … Potrzebny był plan ratunkowy. Wspomniana na początku, anonimowa kobieta, bierze w takich razach kartę płatniczą i udaje się do przybytku rozpusty zakupowej, czyli centrum handlowego, skąd wychodzi ukontentowana z naręczem ciuchów. Ale, jako że człek ze mnie ambitny, kupno nowej książki, jako rozwiązanie zbyt prozaiczne, odrzuciłem. Postanowiłem za to udowodnić tej grupie ludzi, która narzeka na ceny książek, że poczytać dobre, ba, świetne rzeczy, można całkowicie gratis. Rezultatem tego postanowienia było pobranie ze strony Wolnych Lektur “Wspomnień niebieskiego mundurka” Wiktora Teofila Gomulickiego.
Nawet nie wiecie jaką straszliwą, wewnętrzną walkę stoczyłem ze sobą, żeby w tym tekście nie użyć sformułowania “urocza ramotka”, które zagnieździło mi się w głowie już od pierwszych stron tej wzruszającej opowieści, opisującej szkolne czasy grupki uczniów XIX-wiecznej szkoły powszechnej, działającej w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przegrałem. To jest urocza ramotka. Z jednej strony tak strasznie niedzisiejsza, bo kudy tam współczesnym długopisom do gęsich piór, kałamarzy i czernidła. Gdzie napuszczanie na belfrów chrabąszczy, a gdzie zakładanie kosza na głowę i ordynarne wyzwiska? Gdzie wreszcie zwyczaj chodzenia uczniów pod rękę (?) podczas rozmowy, zachwyt poezją, wylewna przyjaźń …? Z drugiej zaś, niemal współczesna w: po kryjomu palonych papierosach, napuszonych młodzieńczych przechwałkach, próbach udowodnienia swojej odwagi głupimi próbami czy niechęci do nauki. Bo pewne rzeczy się przecież nie zmieniają. Sami zobaczcie.

Jeden podczas lekcji usiadł tyłem do nauczyciela. Drugi, znudzony wykładem, przeciąga się i na cały głos ziewa. Trzeci położył głowę na książce i zasnął. Czwarty wytknął dwa palce i z całą szczerością zwierza się nauczycielowi, że „okropnie chce mu się jeść”. Piąty, wywołany do lekcji, wstać nie może, gdyż… urwał mu się guzik od spodni.

Piękna to lektura, zachowująca doskonałe proporcje w opisywaniu spraw poważnych i niezaprzeczalnie komicznych. Dająca możliwość spojrzenia od strony ucznia w system ówczesnej edukacji, ale i przybliżająca stosunki społeczne. Dla mnie jednak, przede wszystkim, pozwalająca poznać grupkę świetnych, pełnych ideałów i energii młodych ludzi, czytanie o przygodach których było prawdziwą przyjemnością. Mógłbym tu jeszcze długo wymieniać sceny, które zapadły mi w pamięć. Tę ze spaniem w trumnie i ze straszeniem ożenkiem, celem zagonienia do nauki. Mógłbym, ale lepiej usłyszeć te historie z “ust” samego Gomulickiego.
I co, można dobrze i za darmo? Można. Jeśli jeszcze dodać, że Wolne Lektury udostępniają tekst w kilku formatach obsługiwanych przez urządzenia mobilne oraz zaopatrzony w ponad 400 przypisów*, to jedynym minusem jaki widzę jest brak rysunków Konstantego Górskiego, o których pan Wiktor wspomina w “Od autora”.

* Na początku wielość przypisów mnie denerwowała, bo większość określeń znałem, ale po zastanowieniu stwierdzam, że o ile ja wiem co to jest np. “poślad”, to dzisiejszy dwudziestolatek już niekoniecznie :)