wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych!

Młodym czytelnikom w każdym wieku ;)
 życzę
 trzech dni absolutnej idylli
 oraz Mikołaja z pudłem książek 
(w worku by się pogniotły jeszcze :) )


środa, 11 grudnia 2013

Większy kawałek świata - Joanna Chmielewska


 

Swoje pierwsze zetknięcie z "Większym kawałkiem świata' pamiętam bardzo dobrze. Byłam chora, zasmarkana, leżałam pod kołdrą, ciężko znudzona. Sięgnęłam po książkę, przeczytałam pierwszą stronę i w jednej chwili znalazłam się na suchej, rozgrzanej i kompletnie pustej drodze, siedząc na stercie bagaży obok rozgoryczonych Tereski i Okrętki. To była moja pierwsza książka z tymi bohaterkami i pozostała moją ulubioną. Czytałam ją tysiące razy, nadal do niej wracam, choć od bohaterek jestem już niemal dwa razy starsza. Szkoda tylko, że marzenie o spędzeniu właśnie takich wakacji, jak te opisane w powieści, pozostało niespełnione...

A wakacje te obfitowały w całą masę przygód. Zaczęło się już w dniu wyjazdu. Zaprzyjaźniony sąsiad miał zawieźć siedemnastoletnie przyjaciółki (z kajakiem-składakiem i wspomnianą stertą bagażu) do Augustowa. Tam planowały spędzić wakacje, mieszkając w chałupie znajomego rybaka, a od czasu do czasu robiąc wypad na jezioro. W połowie trasy jednak samochód odmówił współpracy. W rezultacie wakacyjny transport dziewcząt oddalił się na holu pomocy drogowej, a one same, po kilku godzinach oczekiwania na poboczu wyludnionej drogi w upalne niedzielne popołudnie, złapały autostop, który wywiózł je w zupełnie inne miejsce, gdzieś nad Mamry. Żadnej znajomej chałupy tam rzecz jasna nie było, a mapy nie miały. (To znaczy miały. Bardzo dokładną. Augustowa...) Tam - ku rozpaczy Okrętki, a zachwytowi Tereski, co wiele mówi o ich charakterach - rozpoczęły się ich pierwsze całkowicie samodzielne wakacje, pod namiotem, rozbijanym na dziko w lesie, na kajaku, z pęcherzami na dłoniach od wioseł, z nieudolnie montowanym żaglem z nocnej koszuli, z Gangesem, ahystokhatą,  tajemniczym zbrodniarzem rozkopującym ich ogniska oraz - być może - ukrytymi skarbami... 

Inne przygody Tereski i Okrętki zostały opisane w tomach 'Zwyczajne życie" (pierwszym w kolejności) oraz "Ślepe szczęście". Jak w całej twórczości Chmielewskiej sporo w tych książkach wątków autobiograficznych, Tereska bardzo przypomina samą Autorkę, a Okrętka - jej przyjaciółkę Jankę.

Polecam wszystkim, dużym i małym. Zimą zwłaszcza...

wtorek, 12 listopada 2013

Ucho od śledzia - Hanna Ożogowska




„Cud+miód+ryba+kit=ucho od śledzia”

Jedno mieszkanie w zrujnowanej warszawskiej kamienicy i tłum lokatorów. „Co pokój, to inne przedstawienie, inni aktorzy i tyle nowych obserwacji”: państwo Szafrańcowie, niegdysiejsi właściciele całego domu i obszernego apartamentu, w którym po wojnie mocno się zagęściło; pani Tołłoczko, nauczycielka ze zszarpanymi nerwami; pani Aniela, pielęgniarka z jamnikiem; monter Czernik, kawaler i ceniony fachowiec; państwo Piotrowscy z dwoma synami i maszyną do szycia. Na małej powierzchni nietrudno nadepnąć komuś na odcisk, w rozdrażnieniu rzucić złym słowem, urazić cudze uczucia. Mimo to ten kołchoz nie jest gniazdem wściekłych os, chociaż i rajem bywa rzadko. W gruncie rzeczy jednak lokatorzy są sobie bliscy; łączą ich wspólne przeżycia trudnych powojennych lat, zżyli się, znają swoje problemy i starają się sobie nawzajem pomagać. Wypracowali stan chwiejnej równowagi, która zazwyczaj pomaga im przetrwać wśród codziennych kłopotów. Do czasu, aż w mieszkaniu pojawia się dwoje nowych małoletnich lokatorów.

Agnieszka, daleka krewna nauczycielki, nie wytrzymała u swoich dotychczasowych opiekunów, którzy pomiatali sierotą. Michał, siostrzeniec Czernika, z kolei został oddany pod opiekę wuja, bo nie znosił swojego ojczyma. Dziewczynka szybko wtapia się w małą społeczność: grzeczna, uczynna, skora do pomocy, nikomu nie wadzi. Z Michałem za to nieustannie są jakieś afery: jęzor ma paskudny, zawsze coś przygada albo odpyskuje, a sianie zamętu wydaje się go bawić. Na dodatek pomysły ma iście elektronowe, Warszawę zna lepiej niż mieszkający w niej od urodzenia Witek Piotrowski, a w szkole nie daje sobie w kaszę dmuchać. Trzeba będzie paru bolesnych przejść, by dotarło do niego, że z ludźmi lepiej żyć dobrze, a życzliwych i przyjaciół trzeba cenić.


Jak przystało na bardzo dobrą powieść (bezapelacyjnie moja ulubiona książka Hanny Ożogowskiej) mamy tu a) dużo humoru, b) sporo awantur – i w sensie domowych zadrażnień, i burzliwych wypadków (wyniesienie kolekcji etykiet zapałczanych naklejonych na drzwiach od szafy! wybuch gazowego piecyka!), c) psychologicznych obserwacji i życiowych problemów, d) detali obyczajowych i e) podjęty wprost, a nie ogródkami, problem przemocy domowej i jej wpływu na charakter i rozwój dziecka (a konkretnie Michała, dla którego wyjazd do Warszawy ma być ratunkiem przed ostatecznym upadkiem: porzuceniem szkoły, bijatykami i awanturami z ojczymem). Do tego f) kształtowanie się przyjaźni i praca nad własnym charakterem. Ze smaczków z epoki mamy walkę z chuligaństwem i czyny społeczne, trudności mieszkaniowe i mały traktacik o modzie męskiej, do tego odrobinkę dydaktycznego smrodku: pochwałę kursów dokształcających czy umoralniające kwestie, którymi dorośli raczą młodzież (plus wychowawcze lanie spuszczane za grubsze przewinienia). Punkty od a do f, a także bonusy, składają się na całość barwną i zaskakująco świeżą; tylko odzywki Michała ciut zalatują naftaliną (chociaż mam wrażenie, że jego koronne „ucho od śledzia” trzyma się dobrze, a i „cud-miód-ryba-kit” da się czasem usłyszeć, co prawda raczej od tych, którzy się na Ożogowskiej wychowywali), nie jest to jednak woń odstraszająca i szybko przestaje się ją czuć. 

Hanna Ożogowska, Ucho od śledzia, Zielona Sowa 2002.

poniedziałek, 4 listopada 2013

TYDZIEŃ Z LITERATURĄ DZIECIĘCĄ I MŁODZIEŻOWĄ „Nowe przygody Bolka i Lolka. Urodziny”


Wydawnictwo: Znak
data wydania: 7 listopad 2013r.
oprawa: twarada
liczba stron: 224






Jesienią 1963 roku w Bielsku-Białej zrealizowano pierwszy odcinek najsłynniejszejpolskiej kreskówki o przygodach Bolka i Lolka. Wynika z tego, że chłopcy obchodzą 50. urodziny. Nie ma chyba dorosłej osoby, która nie patrzyłaby na niesfornych braci z sentymentem. Podbili oni serca milionów Polaków. Z okazji urodzin znani polscy pisarze: Marcin Wicha, Wojciech Bonowicz, Rafał Kosik, Anna Onichimowska, Bronisław Maj, Jerzy Illg oraz Leszek Talko napisali opowiadania o przygodach Bolka i Lolka.

Chłopcy w wersji animowanej  przeżywali przygody związane z bohaterami książek dla dzieci i młodzieży. W pierwszym odcinku pt. "Kusza", w reżyserii Władysława Nehrebeckiego, wcielają się w postać Wilhelma Tella. W 1973 twórcy filmu wprowadzili na życzenie żeńskiej części widowni nową postać – Tolę. Wszystkie bajki z Bolkiem i Lolkiem powstały w Studio Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Przez 23 lata (1963–1986) nakręcono ponad 150 odcinków w 10 seriach oraz dwa filmy pełnometrażowe. Tyle historii - teraz skupmy się na książkowej wersji.

Chłopcy w wersji papierowej są już unowocześnieni. Oglądają telewizję, grają na laptopie, używają dyktafonu i o zgrozo - jedzą chipsy! Zamiast Toli - występuje Zuzia. Niby szczegół, ale jednak robi różnicę. Nie czytają więc książek i nie chcą wcielać się w bohaterów książkowych - pragną polecieć na Marsa i wziąć udział w telewizyjnym show. Nie marzą o tym, aby zostać kowbojami, rycerzami czy Robinsonem. A to już robi wielką różnicę. Pomysł z wydaniem książki  jak najbardziej trafny, gorzej z wykonaniem. O wiele bardziej wolę Bolka i Lolka w wersji animowanej, takiej jeszcze bez dialogów niż chłopców kłócących się o pilota do telewizora. Choć rozumiem, że ta wersja miała trafić do współczesnego odbiorcy, takiego, którego właśnie główną rozrywką jest oglądnie telewizji czy granie w gry komputerowe. Na szczęście całość rekompensuje wydanie, bo jak na urodzinową wersję przystało, jest przepięknie edytorsko przemyślane. Twarda oprawa, szycie, pozłacane litery na okładce i oczywiście cudowne ilustracje – takie jak w kreskówkach sprzed pięćdziesięciu lat. Można jedynie żałować, że Bolek i Lolek nie mają godnych sobie następców, a kino animowanie w Polsce praktycznie nie istnieje. Teraz to jeszcze półbiedy, kiedy to dziadkowie i rodzice pamiętają o takich postaciach. Gorzej za parę lat, bo jakie postacie nasze dzieci będą darzyć sentymentem?


Więcej o akcji  TYDZIEŃ Z LITERATURĄ DZIECIĘCĄ I MŁODZIEŻOWĄ  TU [KLIK]

poniedziałek, 21 października 2013

Dziennik Franciszki Krasińskiej - Klementyna z Tańskich Hoffmanowa



Ależ przeżyłam niesamowitą przygodę! I to z nie byle jaką postacią... Bardzo rzadko tak wciąga mnie i porusza czyjś dziennik czy pamiętnik. Tym razem jednak Klementyna z Tańskich Hoffmanowa zaciekawiła mnie niesamowicie osobą Franciszki Krasińskiej. Nazwisko znane, a jakże, skojarzyłam z Zygmuntem Krasińskim. I jakiż to był błąd! Nie ten czas, nie to miejsce, ni ci ludzie. Na szczęście.

Spędziłam bowiem kilka przyjemnych dni w XVII-wiecznej Polsce, rządzonej przez Augusta III, barwnej, butnej, szlachtą stojącej Polsce, która w niedługim czasie miała zniknąć w map Europy. Tam poznałam młodą, wesołą osóbkę - Franciszkę Krasińską. To ona pokazała mi barwny i jakże inny od współczesnego świat szlachty, tamtejsze obycie, sposób prowadzenia konwersacji. Dzięki niej poznałam różne ciekawe zwyczaje panujące na zamkach, w pałacach i we dworach. W końcu także dzięki niej poznałam kawałek historii Polski - wszystkie bowiem informacje zawarte w pamiętniku są jak najbardziej zgodne z faktami historycznymi. Gdy dodamy do tego bardzo bogaty w opisy, nowinki, niezwykle emocjonalny i jak najbardziej osadzony w XVII wieku styl pisania - czegóż więcej nam potrzeba. Nic, tylko brać lekturę do ręki i czytać, czytać, czytać...

Kto (tak jak ja) nie zna historii Franciszki Krasińskiej, temu na pewno nie streszczę jej tu w całości. Ale zdradzić kilka faktów mogę. Otóż nasza bohaterka wiodła bardzo monotonne, aczkolwiek dla niej ciekawe życie na maleszowskim zamku, gdzie się urodziła i wychowywała pod okiem obojga rodziców. Miała trzy siostry, z których najbardziej kochała starszą Baśkę. Wkrótce po zamążpójściu Basi rodzice postanowili wysłać drugą w kolejce do ożenku Franciszkę na nauki do Warszawy. Tam pod okiem Madame Strumle uczyła się etykiety, dobrych manier, języka francuskiego, haftu i innych potrzebnych pannom na wydaniu elementów ówczesnej edukacji. Następnie trafiła do swej krewnej, księżnej, która pokazała jej wielki świat książąt i królów. Świat, który Franciszkę zgubił. Poznała tam bowiem miłość swego życia i na nieszczęście pozostała jej wierna. Ot i koniec, więcej nie zdradzę. 

Czy Franciszka Krasińska była szczęśliwa? W czasie pisania pamiętnika tak. Energia, żywiołowość, ciekawość świata wypełniały każdy zapisany w nim dzień. I gdyby nie Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, pewnie nie dowiedzielibyśmy się, jak było naprawdę. Autorka dokończyła pisany przez bohaterkę dziennik własnymi informacjami z życia Franciszki. I niestety nie były to wesołe opisy. Nieszczęśliwa miłość, potajemny ślub, odtrącenie przez najbliższych, życie z dala od męża, luksusów, bez własnego domu. Jednym słowem szczęście opuściło naszą bohaterkę wraz z nadejściem wielkiej miłości. 

Serdecznie polecam wszystkim tę lekturę! Musicie ją przeczytać, po prostu.

powyższy tekst zamieściłam na swoim blogu

niedziela, 20 października 2013

Zdobywam zamek - Dodie Smith


Urocza powieść! Pomyśleć, że tak długo przyszło na nią czekać polskim czytelnikom! Po raz pierwszy wydana w 1948 r. odniosła duży sukces w Anglii i Ameryce, doczekała się scenicznej adaptacji i filmowej wersji. Dopiero teraz, w 2013 r ukazała się u nas w tłumaczeniu Magdaleny Mierowskiej. Cóż, lepiej późno niż wcale. 
 Dodie,a właściwie Dorothy Gladys Smith zaistniała w historii literatury opowieścią o "101 dalmatyńczykach", ale któż tam pamięta nazwiska autorów disneyowskich bajek! Ma na swoim koncie 9 sztuk teatralnych, scenariusze, kolejne części "dalmatyńczyków" oraz 4 tomy autobiografii. Wykonawcą jej literackiego testamentu był Julian Barnes, który "opisując półki z książkami jednej z bohaterek, wymienia "Zdobywam zamek" jako powieść pocieszycielkę, do której zawsze się wraca." (cyt. z okładki).
Czy będę wracać i ja - czas pokaże. Na razie tylko przyłączam się do licznych rekomendacji.

"Zdobywam zamek" ma formę pamiętnika prowadzonego przez 17-letnią Cassandrę, która chce ćwiczyć świeżo poznaną metodę stenografowania oraz uczyć się, jak pisać powieść - zamierza opisać osoby i przytoczyć rozmowy. Tematem będzie oczywiście jej rodzina - ekscentryczna i niebanalna gromadka Mortmainów z dodatkami (macocha,  zadomowiony u nich syn dawnej pokojówki). Żyją oszczędnie, wręcz biednie, nie mają prawie nic, bo nawet większość mebli wyprzedali. Za to gdzie oni mieszkają!
W prawdziwym zamku! Dokładnie w tym, co po nim pozostało - resztkach zabudowań, otoczonych murami, fosą i wieżami.Nie muszą nawet płacić czynszu, i tak nie mieliby z czego.
Sceneria jest niezwykle malownicza i romantyczna. Daleko jednak do sielanki, choć na swój sposób Mortmainowie są szczęśliwi, mają w sobie radość życia, tylko warunki mogliby mieć ciut lepsze. Dziewczęta chciałyby wyrwać się w kręgu nędzy i głodu, światełko w tunelu daje im spadek po ciotce (odziedziczyły futra) oraz pojawienie się dziedzica posiadłości Simona wraz bratem, Neilem. I tu zaczynają się te wszystkie konwenanse i niuanse...

Fabularnie niewiele się tu dzieje, główne osie  to zamążpójscie Rose i perypetie uczuciowe bohaterów oraz przełamanie niemocy twórczej ojca rodziny, autora słynnych "Bojów Jakuba". Istota rzeczy leży w epizodach znakomicie opisanych przez bystrą, zabawną, charyzmatyczną, ale niekiedy naiwną Cassandrę. Jej opowieści są żywe i barwne. Trzeba przyznać, że panna Mortmain ma zadatki na pisarkę ;-)
Historia z łapaniem "niedźwiedzia", niespodziewani goście podczas kąpieli w balii po farbowaniu  ubrań, rozmowy z krawieckim manekinem, świętojańskie rytuały, pies Heloiza i kot Abelard, damsko- męskie gierki, wyprawy do Londynu, podstęp wobec ojca - to i wiele innych spraw uwiecznionych w zeszytach przez Cassandrę dostarcza czytelnikom wiele przyjemności i uśmiechu.
Inteligentnie, z nawiązaniami literacko-muzycznymi, z humorem, ciepłem, nieco sentymentalnie, nieco"wiktoriańsko", ale przede wszystkim barwnie i ujmująco  - tak Dodie Smith wykreowała świat swej powieści. Oddając głos, czy raczej pióro,  bohaterce - dodała smaku całości. Forma bowiem tutaj doskonale pasuje do treści.
Walorem kolejnym są sylwetki występujących tam osób. Moją uwagę szczególnie zwróciła postać Topaz - z jednej strony artystyczna dusza, oryginalnej urody modelka malarzy, obcująca z naturą (w ciemnościach można ją było wziąć za ducha), z drugiej - zapobiegliwa gospodyni, troskliwa macocha (niewiele w sumie starsza od pasierbic) i dobra żona. Jednym słowem - zjawiskowa.

Trochę jakby Jane Austen, trochę jakby L. M. Montgomery, nieco sióstr Bronte  - w te klimaty wpisuje się powieść Dodie Smith. Jest to proza przyjemnie staroświecka, taka bardziej "dziewczyńska", ale sądzę, że i płci przeciwnej ta lektura nie zaszkodzi, zwłaszcza tym osobnikom, którzy odnajdują się w klimatach cyklu o Ani z Zielonego Wzgórza i Jeżycjady.

"Zdobywam zamek" - zdobył moje uznanie. Chciałabym, aby było więcej takich powieści, więcej wznowień "starej" dobrej literatury, niech młode pokolenia mają szansę poznać coś innego ( i wartościowszego!) niż te wszystkie Szepty, Zmierzchy i Greye...
Klasyka górą!

środa, 16 października 2013

Niewiarygodne przygody Marka Piegusa - Edmund Niziurski




Niektóre młodzieńcze lektury zostają z człowiekiem na zawsze - tylko czasem objawia się to w bardzo dziwny sposób. Z "Piegusa" na przykład zostało mi nazwisko jednego z bohaterów - Wieńczysław Nieszczególny... I zawsze, kiedy ktoś mówi, że "to jest nieszczególne", dopowiadam: "to taki Wieńczysław Nieszczególny", niestety często na głos, no, nie mogę się opanować. (Z innych głupot w klimacie - "znienacka" to dla mnie zawsze "z Nienackim", ech, a potem mi się ludzie dziwnie przyglądają...)

Marek Piegus, lat trzynaście, ma w życiu nieprawdopodobnego pecha, NIEWIARYGODNEGO wręcz. Najprostsze życiowe czynności, jak choćby odrabianie lekcji, kończą się dla niego całą serią przygód. Niestety, nie są to przygody, o jakich młody człowiek może marzyć, tylko lawinowo następujące po sobie nonsensowne wydarzenia, które biednego Marka tłamszą, przygniatają i zostawiają wycieńczonego oraz udręczonego. A potem się ludzie dziwią, czemu on ma zawsze struta minę... Od odrabiania lekcji jeszcze gorsze okazuje się bycie klasowym dyżurnym, a już zwykłe wagary kończą się zupełnie dramatycznie, bo uprowadzeniem przez gang złoczyńców. Na pomoc Markowi musi wyruszyć gromadka harcerzy oraz prywatny detektyw Hippollit Kwass.

Uwielbiałam "Marka Piegusa' w dzieciństwie, uwielbiam i dziś. Urzeka mnie każda z absurdalnych przygód, język, humor i fantastyczne pomysły (kryminalne podziemie!). Polecam każdemu, chociaż pewnie nie do każdego przemówi. Mój mąż, zapoznany z książką w wieku dorosłym, zgrzytał zębami podczas czytania.

Powieść została wydana po raz pierwszy w 1959 r., doczekała się licznych wznowień oraz ekranizacji. W 1967 r. nakręcono bardzo udany serial, składający się z dziewięciu około półgodzinnych odcinków (można obejrzeć TU). Natomiast 30 lat później książka zyskała tom drugi, zatytułowany "Nowe przygody Marka Piegusa (również niewiarygodne)".

czwartek, 10 października 2013

Edmund Niziurski


Tak niedawno świat stał się smutniejszy, bo odeszła Joanna Chmielewska. Dziś na niebie pojawiła się kolejna gwiazda - zmarł Edmund Niziurski, wspaniały pisarz powieści dla dzieci i młodzieży. Autor nie tylko Marka Piegusa, ale również takich książek jak "Księga urwisów" czy "Szkolny lud, Okulla i ja". Niezapomnianych historii dzieciństwa.

wtorek, 8 października 2013

Cykl o Janeczce i Pawełku - oddaję głos Joannie Chmielewskiej

"W Większym kawałku świata objawiła mi się Janeczka. Stanęła ta upiorna dziewczynka za Tereską i z miejsca zrobiła się tak straszliwie realna i prawdziwa, że sama już nie wiem, znam ją czy nie. Obydwoje z Pawełkiem wymknęli mi się z rąk, pisząc o nich nie panuję nad tekstem, okropne dzieci robią, co im się podoba, a ja to mogę tylko rejestrować. W dodatku Chaber jest autentyczny, miałam z nim kontakt bezpośredni, tyle że jego losy potoczyły się trochę inaczej, przeszedł w ręce prawdziwego myśliwego."

NAWIEDZONY DOM

"Nie miałam w ogóle szczęścia do adaptacji. Nawet taka zdawałoby się prosta rzecz jak słuchowisko z Nawiedzonego domu… No nie, tu akurat było odwrotnie, najpierw napisałam słuchowisko dla radia, a potem zrobiłam z niego książkę, co okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam, ale nie w tym rzecz. Słuchowisko zostało nagrane.
Rozpacz mnie ogarnęła tak potężna, że jej resztki tkwią mi gdzieś w środku do tej pory. Zrobiono je znakomicie, wykonawcy zostali świetnie dobrani, podali tekst zgodnie z moją intencją, z wyczuciem, chyba sami się przy tym doskonale bawili, mogło wyjść z tego prawie arcydzieło, l co? I wszystko zostało spaskudzone śmiertelnie.
Jedna jedyna rola załatwiła sprawę, mianowicie rola głównej bohaterki. Podstawowa. Ta nieszczęsna Janeczka, która od początku do końca jest dzieckiem nietypowym, dziewczynką o żelaznych nerwach i zimnej krwi, myślącą w dodatku, na której cała akcja spoczywa, w słuchowisku wystąpiła w charakterze przerażająco kwikliwej, piskliwej, rozhisteryzowanej kretynki.
Dziw, że się nie udusiłam, słuchając tych kwików. Co gorsza, treść przystała do formy, mogę przysiąc bez wahania, że w całym tekście ani razu i nigdzie nie napisałam „ojej”, nawet nie wiem, czy pisze się to razem, czy osobno. Janeczka wrzeszczy „ojej!” bez mała co chwila, jakie wrzeszczy, kwiczy i piszczy, aż uszy bolą. Diabli wzięli całość, której szkoda tym bardziej, że była naprawdę świetna.
Jak zwykle, zostałam postawiona wobec faktu dokonanego, dopuszczono mnie do gotowego, skończonego słuchowiska. Gdybym wysłuchała tego wcześniej, na początku…! Wszyscy się później zgodzili, że pisk Janeczki psuje sztukę, należało zmienić interpretację od razu, rzuciłabym się na to z wyszczerzonymi zębami! No tak, ale radio i telewizja nie lubią autorów…
Rozzłościłam się tak, że zostało mi na długo. Zapowiedziałam, że napiszę ciąg dalszy, w którym wystąpi właśnie kwikliwa dziewczynka, i chciałabym zobaczyć, co wtedy zrobią. Znajdą coś jeszcze gorszego niż te piski Janeczki? To już chyba tylko nietoperza…! Po napisaniu żądam słuchowiska…
Radio miało moje żądania nie powiem gdzie, ale ów dalszy ciąg napisałam i są to Wielkie zasługi. Cała książka powstała na bazie cholernej Mizi i fakt, to kwikliwe „ojej!” stanowi chyba połowę tekstu. Mogło sobie radio używać, ale, oczywiście, nie skorzystało z okazji." 


WIELKIE ZASŁUGI

"Wielkie zasługi uległy się na Mierzei, krajobraz się zgadza, z mrowiskiem włącznie, a rozwalony cmentarz oglądałam na własne oczy. Nieco wcześniej wybuchła na tym tle cała afera i niemal konflikt międzynarodowy, bo przyjeżdżający z NRD Niemcy zgłosili pretensje i złożyli skargę na ludność miejscową, która jakoby sprofanowała miejsce na złość i dla pohańbienia. Ludność miejscowa zaprotestowała z oburzeniem, twierdząc, że oni sami rozwalali, zapewne szukając czegoś, a może specjalnie, dla prowokacji. Kwestia została rozstrzygnięta na szczeblach niedostępnych społeczeństwu, a cmentarz uporządkowali harcerze."

SKARBY

"Przyleciałam do tego Algieru i w pierwszej kolejności poznałam drogę przez Khemis Milianę. Duża rzecz. Można teraz spokojnie wziąć do ręki Skarby i poczytać sobie o wrażeniach Janeczki i Pawełka, wydłubałam je z siebie. Jest to koszmar, nie droga, chociaż może nie jest, tylko była, bo ostatnio widziałam, że ją nieco prostowali. Mimo całego jej okropieństwa, trochę za nią tęsknię…
Skarby uprzejmie proszę przeczytać, wszystko tam się zgadza, ta Algieria mi wyszła i dlatego zapewne tę książkę wyjątkowo lubię. Nikt wprawdzie nie rozwalił kamieniołomu, ale bez trudu można to było uczynić. Przy okazji mogę się zwierzyć z przeżyć własnych, nie w Algierii, tylko w Warszawie.
Zważywszy, iż nigdy nie byłam chłopcem i nie strzelałam z klucza, z kalichlorku ani z innych podobnych produktów, materiał wybuchowy sprawił mi kłopoty. Beznadziejnych bredni pisać nie zamierzałam. Zażądałam informacji od Marka, który miał w tej dziedzinie duże doświadczenie, proszę bardzo, pobłażliwie posłużył wiadomościami i radami. Nabyłam co trzeba, przygotowałam mieszaninę wybuchową i na wszelki wypadek pojechałam na działkę wypróbować ją. Śnieg leżał głęboki, przyleciały do mnie wszystkie mieszkające tam koty, poczęstowałam je mielonką, wejść do środka nie mogłam, bo furtka się nie otwierała, wrzucałam kawałki mielonki jak najdalej i trzeba było widzieć, jak koty chodzą po śniegu. Opisać tego nie sposób. Dały sobie radę jednakże i mogłam przystąpić do zaplanowanych zajęć.
Lont mi wyszedł, owszem. Palił się jak należy, dopalał się do materiału wybuchowego i do widzenia. Gasło, wybuchać nie chciało. Zakłopotałam się, wróciłam do domu, przystąpiłam do nowych prób. Bez rezultatu. Doszło do tego, że piorunującą mieszaninę z całej siły waliłam młotkiem na schodach i też nic. Z pazurami rzuciłam się na Marka, co nakręcił, do cholery, ja się nie wybieram pod biały dom, tylko piszę książkę.
Sam zaczął próbować, też się zakłopotał, po czym stwierdził, że obecne zapałki są do niczego. Nie nadają się do niszczącego użytku. Przyniósł stare zapałki sztormowe. Ile się namęczyliśmy, żeby wysadzić w powietrze wieczko pudełka po kawie, ludzkie pojęcie przechodzi, ale rezultat w końcu udało nam się osiągnąć i mogłam się uspokoić."


Joanna Chmielewska, Autobiografia. T. IV. Trzecia młodość, Vers, Warszawa 1994, ss. 63-64, 207-208
Joanna Chmielewska, Autobiografia. Wieczna młodość. Aneks do wszystkich pozostałych, Vers, Warszawa 1994, ss. 195-197

"Zwyczajne życie" Joanna Chmielewska

Korzystając z faktu, że Kitek buszował po sklepach, Bazyl zebrał zadek w troki, zainstalował się w kawiarence i przeczytał stron kilka “Zwyczajnego życia”. I stała się jasność. Jasność w temacie następującym: starszych książek pani Chmielewskiej w miejscach publicznych nie czytać. Bo to i kawusią akuratnie pitą można się, jak i otoczenie najbliższe, opluć, i niezdrową ciekawość gawiedzi ciągle wyszczerzoną paszczą wzbudzić alboli też, poprzez chrząkanie dżentelmena/damy* niegodne, narazić się na ostracyzm i kose spojrzenia. O gromkim śmiechu nie wspomnę, bo do czegóż to podobne, tak w centrum galerii handlowej siedzieć i na przekór pędzącym we wszystkich kierunkach, spoconym i złym jak osy ludziom, zaśmiewać się z lektury.

No dobrze, ale co jest takiego w historii dwóch podlotków w wieku licealnym, że człowiek reaguje w sposób narażający zwieracze na ciężką próbę i bez pudła pozwalający zrozumieć sensowność powiedzenia “posikać się ze śmiechu”? 


Może to zderzenie dwóch żywiołów: ognia i wody. Ognia, czyli Tereski, wulkanu energii, gejzeru działania, rakiety, która walczy z tytułowym zwyczajnym życiem próbując przekuć je w jedną nieustającą przygodę. I wody, czyli Okrętki, której zwyczajne życie nie przeszkadza i chętnie by je sobie pędziła, gdyby nie magnetyczne oddziaływanie przyjaciółki, która zaraża entuzjazmem i w rezultacie przekonuje kumpelę do najdzikszych hec.


Może to humor sytuacyjny, który wynika co prawda z najniespotykańszych (?) zbiegów okoliczności, ale darujmy to autorce (podobnie jak jej sympatię do MO), bo przecież wiadomo, że życie nie takie scenariusze... Ot, pójdzie człowiek w krzaki na grzybobraniu, a tam opieńki ścina wujek Staszek, co to 20 lat temu wyjechał za chlebem do Toronto. To i nie dziwota, że dziewczyny, które całkiem przypadkiem (przy pomocy roztrzepania Tereski), zgadzają się w czynie społecznym zebrać po podwarszawskich sadownikach i stolicznych działkowiczach, 1000 (słownie: tysiąc!!!) sadzonek drzewek owocowych, mogły co i rusz trafiać na członków złowieszczej szajki przemytników i psuć im szyki. A psuły w pięknym stylu.


Pewnie mógłbym znaleźć jeszcze kilka “może” i rozwlekle za nimi argumentować, ale chyba znać już mój entuzjazm, więc na powyższym poprzestanę. Dodam tylko, że warto po “Zwyczajne życie” sięgnąć po to, żeby dowiedzieć się: dlaczego najlepszym remedium na oczekiwanie ukochanego jest rąbanie drewna, dlaczego najlepszym środkiem transportu jest blat stołu na kółkach i dlaczego obcy facet oprowadza dwie nastolatki po swojej chałupie, szczegółowo opowiadając o jej wystroju. 


Podsumowując. Ogień zalany wodą daje parę. W tym przypadku parę przyjaciółek na śmierć i życie, o niezwykłych breweriach których czyta się z prawdziwą przyjemnością. Szykujcie się, bo Wasze brzuszki będą robić szejked!


*niepotrzebne skreślić

"Nawiedzony dom" Joanna Chmielewska

“Nawiedzony dom”, to pierwsza część cyklu przygód dwojga uroczych przedstawicieli tzw. młodszej młodzieży, czyli Janeczki i Pawełka Chabrowiczów oraz ich wielce utalentowanego psa Chabra. To w tym właśnie tomie my zaczynamy znajomość z nastoletnimi detektywami, a oni sami poznają nieziemskiego czworonoga. Tyle tytułem drętwego zagajenia.

Kiedy kilkanaście..., no dobra, kilkadziesiąt lat temu, zaczytywałem się perypetiami wyżej wymienionej dwójki z pewnością …, ba, skleroza zeżarła pewność, ale, z dużą dozą prawdopodobieństwa, zazdrościłem rodzeństwu przede wszystkim siebie nawzajem. I psa. I tej wielkiej chałupy z tajemniczym strychem. Dziś zazdroszczę Chabrowiczom progenitury, która co prawda wyprawia przenajdziksze hece, ale jest dobrze wychowana i inteligentna jak diabli. No i psa. Bo pies ciągle robi wrażenie. A jako, że punkt widzenia zmienia się wraz z procesem siwienia, to już niekoniecznie podobają mi się tak bardzo: nocne (zresztą, dzienne też) łażenie po dachu, straszenie starszych ludzi halloweenową dynią, darcie portek na hakach i ogólne robienie starych w trąbę.

Fabuła prosta, wydawałoby się, jak drut. Ot, przeprowadzka związana z pozyskaniem przez ojca rodziny spadku, w postaci kamienicy, zmienia się w jedną wielką komplikację. A to nie ma reduktorków potrzebnych do remontu przedwojennej instalacji wod. kan., a to szpetna lokatorka nie chce opuścić jednego z mieszkań, a to ktoś szura i wyprawia inne brewerie na zamkniętym od czasu wojny strychu. A w tej całej kołomyi wydarzeń dwójka rezolutnych niebożątek, które aż się palą do przeżycia przygody i, co oczywiste, niejako przy okazji, pomocy ułomnym dorosłym. I to właśnie oni będą motorem napędowym książki, a ich pomysły i wyskoki, które tak mi imponowały przed ćwierć wiekiem, podnosić będą teraz moje rodzicielskie ciśnienie i włosy na głowie.

“Nawiedzony dom” to książka, która pozbawiona jest scen skutkujących tubalnym rechotem czy tarzaniem się ze śmiechu po podłodze, ale niezaprzeczenie zabawna humorem słownym i sytuacyjnym. Taka, no, jakby ją tu w jedno słowo ująć? Miła? Niech będzie, bo właśnie tak, miło, spędziłem z Chabrowiczętami czas. A ponieważ książki pani Joanny lepiej czytać, niż czytać o nich, malusieńka próbka, która zaświadczy, że dzieci są naprawdę wyrobione życiowo i która być może zwabi Was do tajemniczej kamienicy.

“Osobnik odsłonił na moment teren swojej działalności i wówczas okazało się, że skrobie po lakierze na drzwiach. Wyskrobał połowę litery „D” i właśnie ją wykańczał.
- Chuligan - zawyrokowała Janeczka.
Osobnik skrobał dalej, aż wreszcie wyszło mu to „D”. Trochę nieforemne, ale za to wielkie.
- Iiii tam - mruknął Pawełek z odcieniem wzgardliwego zniechęcenia wobec tak mało pomysłowego wandala. - Wiadomo, co pisze...
- Wcale nie - zaprotestowała Janeczka, żywo zainteresowana. - Zobacz, to wcale nie jest „u”.”

poniedziałek, 7 października 2013

Joanna Chmielewska

Dziś świat stał się troszkę smutniejszy - odeszła z niego pisarka Joanna Chmielewska, twórczyni nie tylko licznych kryminałów, ale i przesympatycznych książek dla dzieci i młodzieży. Kto jeszcze z Janeczką i Pawełkiem buszował po strychu, a w algierskich kamieniołomach szukał skarbów, kto z Tereską i Okrętką przepłynął kajakiem jeziora - ręka w górę. Uczcijmy Chmielewską notkami o jej powieściach dla młodych czytelników. Kto pierwszy?

Po prostu Lucynka P. - Maria Kruger



Podrzutek w stylu retro

Ta powieść była retro już w chwili wydania trzydzieści lat temu. Mamy rok 1970. Szczytem luksusu jest mieszkanie znanej aktorki, urządzone „pod piekielną modernę” („Wszystko z gąbki, plastiku i nadmuchiwane. [...] zielona wykładzina udająca trawę, a sufit był pomalowany na niebiesko w białe obłoczki”), przyjaciół zaprasza się do domu na telewizję, bo nie wszyscy jeszcze mają aparaty. Podaje się przy tej okazji jajecznicę, słone paluszki, owoce, jogurt, razowy chleb z masłem i ogórkiem, a po gościach luksuje się pokój.

W tej pięknej epoce Lucynka Prandota, córka dziennikarza i świeżo upieczona maturzystka, przygotowuje się do egzaminów wstępnych na studia i rozsmakowuje w dorosłości. Rozmowy z ojcem, trochę nauki, ale głównie odpoczynek: spacery, spotkania z przyjaciółkami, odrzucanie zalotów Daniela, kolegi z klasy. Czyli jak to w powieści dla młodzieży: czas dojrzewania i pierwszych uczuć. Najwyraźniej jednak autorka uznała, że to za mało na porządną książkę. Należało coś skomplikować. Ojciec Lucynki wyjeżdża służbowo za granicę, by komentować mecze piłkarskiej reprezentacji, a samotnej dziewczynie zostaje dostarczone dziecko. Dostarczone i porzucone przez wyrodną matkę, która ma zamiar ruszyć w świat, by robić karierę.

Motyw nastolatki z podrzutkiem do oryginalnych nie należy, że przypomnę tylko Rillę ze Złotego Brzegu. Maria Kruger też wykorzystała go w swojej „Szkole narzeczonych”, ze znacznie jednak lepszym efektem niż w „Lucynce P.”. Jak wiadomo, opieka nad maluchem ma służyć wyrobieniu w młodej bohaterce odpowiedzialności, pomóc się ustatkować i nabrać doświadczenia wychowawczego – bardzo pożytecznego w późniejszym życiu. Kompletnie zielonej Lucynce przydaje się wsparcie przyjaciółki Beśki i niezastąpionej gosposi, pani Lodzi. Dziewczyna wchodzi w obowiązki opiekunki, a na dodatek próbuje rozwiązać zagadkę pochodzenia niemowlaka.

Dobrze zapowiadająca się powieść (interesująco zarysowany stosunek Prandoty do córki, bolesne przejścia rodzinne, które same w sobie mogłyby wystarczyć za temat książki,  wiarygodne, sympatyczne, choć niekiedy kreślone dość pobieżnie postacie Lucynki i jej rówieśników; drewniany jest tylko brat głównej bohaterki), z niebanalnie prowadzoną narracją – głos oddawany jest kolejnym postaciom, w tym także pobocznym – w chwili pojawienia się podrzutka wyraźnie rozłazi się w szwach: mamy historię ni to o komplikacjach życiowo-uczuciowych, ni to komedię omyłek. Tempo akcji spada razem ze spadkiem aktywności przemęczonej Lucynki. Gdzieś w tle przemykają jej rówieśnicy, tata Prandota śle entuzjastyczne wiadomości z wyjazdu, poszukiwania ojca dziecka postępują niemrawo, za to niemowlak podbija bez reszty Lucynkę i panią Lodzię, co może tłumaczyć niechęć do znalezienia wreszcie jego prawnego opiekuna. Nieco ożywienia wniósłby humor, ale jedna pani Lodzia, która używa słów „frenetycznie” i „panicznie” w niewłaściwych znaczeniach, to za mało. Niedookreślone są też realia; chociaż pojawia się dokładna data wydarzeń, to i owo zgrzyta, jakby autorka na szybko poprawiła wcześniejszy maszynopis i oddała go wydawnictwu. Moim zdaniem zmarnowany został pomysł na dobrą książkę o relacjach rodzinno-przyjacielsko-uczuciowych, w zamian otrzymaliśmy dość naiwną fabularnie historyjkę (koszmarne zakończenie!), troszkę nudnawą, choć nie pozbawioną do końca wdzięku.

Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.

piątek, 4 października 2013

"Siódme wtajemniczenie" Edmund Niziurski

Często, gęsto, czytelnicy odżegnują się od powrotów do literatury z lat cielęcych, bojąc się, że ponowna lektura ulubionych kiedyś książek spowoduje, nazwijmy go roboczo, klops poznawczy. Klops zaś przejawi się m. in. tym, że w całej krasie ujrzymy niedociągnięcia, dłużyzny czy fatalne rozwiązania fabularne, na które, niewyrobionymi czytelnikami będąc, w transie pochłaniania kolejnych stron, nie zwracaliśmy uwagi. Jego symptomem może też być spostrzeżenie, że prawdy objawione, które przemawiały do naszej wyobraźni naście czy nawet dziesiąt lat temu, teraz wywołują w nas śmiech i dobroduszne kiwanie głową. Ba, sama akcja, która kiedyś burzyła w nas krew i wzbudzała chęć do naśladownictwa głównych bohaterów, teraz budzi jedynie politowanie. Piszę o tym wszystkim przy okazji "Siódmego wtajemniczenia", bo to książka, którą dotknął szczególnie ten ostatni objaw właśnie. Tym, którzy w tym momencie mieli szczery zamiar rzucić się w sieciowym odpowiedniku rejtanowskiego gestu, by bronić najlepszej ponoć powieści pana Edmunda, oszczędzę koszul. To, że odbiór jest dziś inny, nie oznacza, że "Siódme wtajemniczenie", to kicha i szkoda na nią czasu. Po prostu, jak śpiewa Krzywy, "to już nie to samo".

Historię Gustawa Cykorza, ucznia klasy 6B i z racji świeżych przenosin do nowej budy, tzw. klasowego fuksa, odbierałem chyba kiedyś bardziej przez pryzmat bogatej, dziecięcej wyobraźni, która pozwalała mi widzieć przedstawioną opowieść w sposób, w jaki postrzegał ją ten biedny, niezrzeszony w żadnej z klasowych koterii (Blokersi vs Matusy), nieszczęśnik. Tajna baza była tajną bazą, a nie opuszczonym górniczym pomieszczeniem ukrytym między hałdami. Serkoza i mlekoza były tajemniczymi substancjami, a nie kefirem czy jogurtem dostępnymi dziś w każdym sklepie. Arsenał robił kolosalne wrażenie, a nie, jak dziś, wywoływał cyniczny uśmieszek. Że nie wspomnę już o Wielkiej Kołomyi Elementarnej, którą wówczas chciało się przetestować w szkole, a obecnie, cóż ... Słowem, całość miała posmak Wielkiej Przygody i brało się to wszystko z dobrodziejstwem inwentarza w postaci odlotów z Komandorem czy innych oniryczności, które podczas ponownej lektury tylko mnie drażniły.

Można by zamknąć "Siódme wtajemniczenie" w słowach - kluczach, tak chętnie używanych w dorosłym opisywaniu książek. "Powieść inicjacyjna", "z pogranicza jawy i snu" czy też mająca "cechy realizmu magicznego", jak chce polska Wiki. Można, ale po co? To przecież, tylko lub aż, świetna opowieść o młodym chłopaku, który szuka swojego miejsca w nowej budzie. Który chce się dostosować i szamocze w wyborach, jednocześnie próbując pozostać sobą i nie sprzeniewierzyć się swoim ideałom. Jest też "Siódme ..." niezłym studium władzy oraz życia w organizacji, oczywiście wszystko z przymrużeniem oka. Całość okraszona humorem ("opaczkowywanie" jeńców bawiło mnie tak samo mocno jak kiedyś), dynamiczna (z niewielkimi wyjątkami) i świetnie napisana. Niestety, podobnie jak Marlow, nie jestem pewien czy na tyle to wszystko atrakcyjne, żeby przyciągnąć współczesnego, młodego człowieka.

niedziela, 22 września 2013

Pan Samochodzik i święty relikwiarz - Zbigniew Nienacki



Trzecia z książek o młodym Panu Samochodziku chyba najbardziej przypadła mi do gustu. Najbliżej jej duchem do właściwej serii, jest porządna historyczna zagadka, jest atmosfera tajemnicy, a niekiedy i lekka grozą powiewa, jest wreszcie bardzo ciekawe miejsce akcji. A dzieje się rzecz w samym środku bagnistej łąki, na niewielkiej "wysepce', zwanej właśnie Uroczyskiem, na której znajduje się spory kopiec, zdaniem archeologów - kryjący stary kurhan. Okolice bagnistej łąki, zamieszkanej li i jedynie przez żarłoczne komary, to zapadłe wsie, których mieszkańcy podejrzliwie łypią okiem na bandę archeologów, którzy przybyli zapewne szukać skarbów. Żeby się jeszcze do łypania ograniczali, ale na domiar złego, jak mogą, tak się starają utrudnić naukowcom życie. Nie dość że nie chcą im sprzedawać jedzenia, to jeszcze kradną im narzędzia, zwalając winę na... diabła Kuwasę, czyli lokalnego Lucyfera, w którego wydaja się święcie wierzyć. Toteż grupa badaczy, w której plącze się przyszły Pan Samochodzik vel Tomasz, zamiast rozkopywać kurhan, głównie złorzeczy wieśniakom i gra w siatkówkę. Tomasz w rozrywkach udziału nie bierze, bo - jak zwykle - nie może jakoś odnaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Za to jest zafascynowany znajdującą się nieopodal kolegiatą, potężną romańską budowlą, która wydaje się dziwnie na na miejscu, stojąc na tym odludziu*. Wiąże się z nią tajemnica zaginionego relikwiarza, a jej grube mury kryją skrytkę, do której nie sposób się dostać.

Sam Tomasz natomiast nadal pozostaje dość niesympatycznym typem. Tchórz (do czego się zreszą przyznaje) i ślamazara, zupełnie niewysportowany, co mu płeć piękna nie zapomni wytknąć. Matematyka i łacina to jego dwie achillesowe pięty. Jakim cudem wyrośnie z niego przyszły detektyw? Mimo wszystko młody Tomasz i Pan Samochodzik z późniejszych tomów, to postacie charakterologicznie spójne - podejrzewam, że Nienacki obu stworzył na swoje podobieństwo. Uwaga - to jedyny tom, który kończy się Tomaszem zakochanym z wzajemnością...

O kompletnym pomieszaniu chronologii pierwszych trzech tomów (lub  trzech prequeli do serii, czy jak je chcecie nazywać) oraz zmianie tytułów pisałam już tutaj i tutaj.

Zbigniew Nienacki, Uroczysko, Nasza Księgarnia 1957.
Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i święty relikwiarz, Świat Książki 1997.
Wszystkie wydania można zobaczyć TU


* Od razu nasunęła mi się myśl o kolegiacie w Tumie koło Łęczycy i jak się okazało słusznie, bo Autor właśnie nią się inspirował.

piątek, 20 września 2013

Szukam pana Kalandra - Wiktor Zawada





Sylwek Mącik: „ani »orzeł« klasowy, ani ostatni »osiołek«. Ot, zwyczajny chłopiec, jakich wielu spotykamy każdego dnia na swojej drodze”. Ten zwyczajny chłopiec, dzięki wstawiennictwu swojego polonisty, dostaje promocję do następnej klasy liceum, po czym konkursowo podpada gronu pedagogicznemu i własnym rodzicom. Krewki ojciec widzieć nie chce jedynaka na oczy, zabiera matkę chłopaka i wyjeżdża na wieś. A ty, Sylwku, radź sobie sam.

W gruncie rzeczy Sylwek to porządny, chociaż chwilami naiwny chłopak, więc postanawia wziąć się w garść i znaleźć jakąś pracę. Po ostrej rywalizacji zdobywa posadę gońca w lokalnym „Gońcu Wieczornym”. Poznaje tajniki pracy redakcji, bierze udział w kilku spektakularnych dziennikarskich wyczynach, które elektryzują miasto, nawet sam zaczyna pisać krótkie notatki. Rzecz jasna, przy okazji wiele razy daje się wkręcić i pada ofiarą licznych psikusów, zwłaszcza w drukarni, którą sobie szczególnie upodobał.

Rywalem Sylwka o pracę był Józek Kurzawa zwany „Kardynałem”, mający już to i owo na sumieniu. Mącik jednak, z delikatną zachętą „czynników oficjalnych” w postaci sierżanta MO, stara się z Józkiem zaprzyjaźnić i pomóc mu wyjść na prostą. Sam, oczywiście, przy tym daje się wykorzystywać i wpada w kłopoty.

Pisząc o „Tajemnicy zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej, Elenoir  zauważyła, że powieściowy element chuligański nosił się w latach pięćdziesiątych z charakterystycznym bikiniarskim szykiem. Późniejsi literaccy chuligani czerpali z wizerunku gwiazd rock’n’rolla czy polskiego bigbitu. I tak Józek „Kardynał” na wizytę do Hanki, koleżanki Sylwka, stroi się nad wyraz elegancko:
Gdyby nie fioletowa, tak dobrze mi znana twarz, przysiągłbym, że w progu stoi jeden z mistrzów mocnego uderzenia. Słynny Beatles, bądź przynajmniej filar NO TO CO. Pod szyją miał żabocik nieskazitelnej czystości, klatkę opinał serdaczek w haftowane kwiatuszki, okrągłe jak rury spodnie ściśle opinały muskularne nogi, obute w trzewiki z zadartymi nosami i na damskim obcasie. Całość osoby wieńczył fantazyjnie zakręcony lok i bokobrody jak u stangreta hrabiego Potockiego, sięgające w dodatku do dolnej szczęki. Bokobrody musiały być chyba doklejone, bo pamiętam, że na basenie miał co najmniej o połowę skromniejsze. W tej chwili od osoby gościa powiało stuprocentowym adikałonem. 
Bigbitowy styl na rysunku Ludwika Paczyńskiego.

(Oryginalny styl a la NO TO CO wyglądał tak:)


To zresztą tylko jeden z licznych w tej książce smaczków z epoki późnych lat sześćdziesiątych. Poza tym jest mowa o chuligańskich wybrykach, bezwładzie biurokracji, której obojętny jest los pamiątek narodowych, kreatywnej księgowości, bezmyślności handlowców, którzy nie chronią sklepów przed włamaniami, a także – co pozostaje tematem wiecznie żywym – o upadku piłki nożnej. Akcja rozgrywa się w nienazwanym mieście położonym nad Brudnicą. Ponieważ Wiktor Zawada był dziennikarzem lubelskim, można podejrzewać, że właśnie Lublin służył mu jako wzór dla miejsca akcji (dziękuję Lirael za konsultacje topograficzne). „Wąskie ulice mieszczańskich kamienic zdobnych w balaski i kopułki oraz nieliczne skąpe w zieleń placyki otoczyły pierścieniem kolorowe osiedla i nowoczesne, przeszklone fabryki”. Uroczy obrazek, chociaż z innego zdania wynika, że te kolorowe osiedla nie miały, jak to zwykle w tamtych czasach i jeszcze długo po nich, żadnej potrzebnej mieszkańcom infrastruktury, skoro „owo »city« do dziś pozostało jednak centrum handlowo-biurowym i miejscem codziennych pielgrzymek mieszkańców kolorowych osiedli”.

Niezłe tempo i mnóstwo humoru to główne zalety powieści. Znakomicie scharakteryzowani są pracownicy redakcji „Gońca”: cała menażeria dziennikarska i woźny, pan Aleksander. Wiele dowiadujemy się o pracy drukarzy z epoki przedcyfrowej. Trochę słabiej wypadają starania Sylwka o umoralnienie Józka „Kardynała”: przez swe szlachetne działania Mącik wpada w rozmaite tarapaty, a przy okazji czytelnik narażony jest na wysłuchiwanie, wraz z bohaterem, licznych kazań. Pod koniec smrodek dydaktyczny robi się dość gęsty i daje się go wytrzymać tylko dzięki temu, że równoważą go detale pracy w drukarni. Mimo to „Szukam pana Kalandra” ma wciąż wiele uroku, a przy okazji jest też dokumentem czasów Władysława Gomułki, choć to z pewnością nie było zamiarem autora.

Wiktor Zawada, Szukam pana Kalandra, ilustr. Ludwik Paczyński, Wydawnictwo Lubelskie 1971.






środa, 18 września 2013

Poszukiwacze skarbu - Edith Nesbit

Tytuł oryginału:  Story of the Treasure Seekers
Tłumaczenie: Halina Jel
Cykl: Przygody Bastablów, cz.1
Wydawnictwo: Wolnelektury.pl
Format: e-book
Na podstawie wersji papierowej Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie 1925
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 96


Ilekroć sięgam po literaturę dziecięcą i młodzieżową XIX wieku. Mam wrażenie, że nic się w tych historiach nie dzieje, wątki ciągną się w nieskończoność, a wszystko kończy się dobrze, szczęśliwie i przewidywalnie. No cóż, nie pomyliłam się i tym razem, chociaż przyznam, że moje obawy i przemyślenia nie do końca się sprawdziły.

Poznajemy tu bowiem szóstkę rodzeństwa, która po śmierci matki i kłopotach finansowych ojca nie może uczęszczać do szkoły. Nie może także jeść ulubionych przysmaków, podróżować, nosić najpiękniejszych ubrań. Bardzo brakuje im mamy i dawnego życia. Postanawiają więc wziąć sprawy w swoje ręce - odszukać skarb, dzięki któremu odbiją się od finansowego dna i wspomogą nieszczęsnegoo ojca. Zarządzają naradę i każde z nich wymyśla własny niepowtarzalny sposób na zdobycie skarbu. Przyznam szczerze, że pomysłów to im nie brakowało.

Cóż z tego, skoro większość pomysłów nie udała się, głównie ze względu na ugrzecznione wychowanie dzieci. A planowali kilka ciekawych rzeczy, między innymi napad, handel winem, pożyczkę u Żyda - lichwiarza czy redagowanie gazety. Na dodatek, cokolwiek zarobili, od razu trwonili na szczytne cele lub łakocie. I gdy już mieli zamiar poddać się i pogodzić z własnym losem, nieoczekiwanie skarb sam ukazał się ich oczom. Choć szczerze mówiąc solidnie sobie na niego zapracowali.

Książka początkowo nudziła mnie i denerwowała. Jak można być tak grzecznymi i ułożonymi dziećmi?! Dziękuję, proszę, przepraszam - odzywali się tak nawet do siebie podczas zabawy. Do tego tradycyjnie dziewczynki były grzeczne, cichutkie i spokojne, a chłopcy wpadali na najciekawsze pomysły.Strasznie irytowały mnie ich charaktery i zachowania. Więc dlaczego w sumie historia ta zainteresowała mnie na tyle, że nawet nie zauważyłam, kiedy dobrnęłam do ostatniej strony..? Nie umiem opowiedzieć na to pytanie. Nie wiem, czy to sposób pisania Nesbit, czy ciekawość, co też zdarzy się w następnym rozdziale, czy po prostu zwyczajna nutka tęsknoty do dzieciństwa... Przypomniały mi się własne pomysły i niezbyt bezpieczne zabawy.

Czy wręczyłabym tę książkę własnemu dziecku? Owszem. Po to, by zobaczyło, jak kiedyś bawiły się dzieci, jaką miały wyobraźnię i ile zabawek (czytaj żadnych) potrzebowały, by miło i ciekawie spędzić wolny czas. Także po to, by poznało dawne czasy, odkryło inny świat i styl wypowiedzi. W końcu po to, by poznało szóstkę bardzo miłych, kochających się bohaterów, pełnych radości, humoru i optymizmu nawet w tak trudnych dla nich czasach.

Piraci z Wysp Śpiewających - Adam Bahdaj


Gdyby Adam Bahdaj pisał współcześnie i gdyby istniała jeszcze Jugosławia, podejrzewałbym, że jakieś tamtejsze ministerstwo turystyki zaprosiło tego autora na długie wakacje w swoim kraju, dało sute diety i prosiło, by sławił uroki jugosłowiańskich gór i plaż. „Piraci z Wysp Śpiewających” powstali jednak pół wieku temu, kiedy Polakom każdy zagraniczny wojaż jawił się jako niedostępny luksus, mogę więc uwierzyć, że Bahdaj opiewał góry Sinjajevina i adriatyckie wybrzeże z potrzeby ukazania rodakom kawałka szerokiego świata, do którego zapewne miał łatwiejszy dostęp niż jego czytelnicy.

Jugosławia, według Bahdaja, to piękne góry z czystymi jeziorami i balsamicznymi lasami, zabytkowe miasta pełne pamiątek po Rzymianach czy Wenecjanach, ciepłe morze usiane romantycznymi wysepkami, a także życzliwi i gościnni ludzie, którzy na dźwięk polskiej mowy jeszcze szerzej otwierają serca. Szczególnie jeśli spotkają kogoś takiego jak wujaszek Leon.

Wuj Leon bowiem to postać nieprzeciętna, z rudą brodą godną pirata, partyzancką przeszłością, znajomością języków obcych i nieprzepartym urokiem osobistym. Ma też starodawny samochód zwany pieszczotliwie „mamutem” oraz siostrzeńca, którego zabrał na wakacyjną wyprawę do Jugosławii. Po czym niemal zaraz na jej początku lekkomyślnie zgubił wszystkie przydziałowe dewizy w kwocie stu dwudziestu dolarów. W przeciwieństwie swego czternastoletniego towarzysza podróży, Marcina, nie wydawał się tym szczególnie przejęty i zamierzał jechać dalej, żywiąc się tym, co da natura i rozbijając namiot w co urokliwszych miejscach.

I tak bez pieniędzy, ale za to z uśmiechami na twarzach bohaterowie zwiedzali Jugosławię, popadając w rozliczne tarapaty, z których zawsze wychodzili obronną ręką. O fabule trudno mówić, to raczej ciąg epizodów – dramatycznych, jak zagubienie się w jaskini, awanturnicznych – jak wyprawa paczki małolatów motorówką na pełne morze, czy zabawnych – jak oswajanie dzikiego osła. Wszystko, rzecz jasna, przy słonecznej pogodzie i na tle krajobrazów godnych folderu każdego biura podróży. Nasi bohaterowie nie cenili sobie jednak tłocznych kurortów i eleganckich hoteli, drażniła ich ciżba turystów, która wręcz uniemożliwiała spokojne kontemplowania uroków świata. „Wśród ruin kłębiło się mrowie turystów. Ogromnie im się podobały te ruiny, bo cały czas tylko fotografowali. Nic, tylko pstryk, pstryk! Na tym przecież polega nowoczesna turystyka. Jedzie się tysiąc kilometrów po to tylko, żeby zrobić tysiąc i jedno zdjęcie. [...] Potem [turysta] wraca do Paryża, Londynu, Frankfurtu i chwali się, gdzie to on nie był i czego nie widział, a właściwie nic nie widział, bo patrzał na wszystko przez obiektyw swego aparatu”. Aktualne, czyż nie? Tyle że dziś nawet nie trzeba wracać do domu, żeby się pochwalić, wystarczy komórka z dostępem do internetu.

Bahdaj wykazał się godną podziwu powściągliwością – obcą choćby Zbigniewowi Nienackiemu – i nie okrasił książki encyklopedycznymi informacjami o geografii i dziejach miejsc występujących w książce. Dzięki temu bez trudu można uwierzyć, że jej narratorem jest prawdziwy nastolatek.

Z sielankowymi „Piratami” najlepiej zaszyć się w upalne popołudnie w jakimś przyjemnym cieniu i popijając wodę z cytryną, czytać niespiesznie w oczekiwaniu na własne wakacje. Oby równie udane, jak te wujaszka Leona i Marcina.

Adam Bahdaj, Piraci z Wysp Śpiewających, ilustr. Hanna Kohlmann-Maczubska, Nasza Księgarnia 1980.

wtorek, 17 września 2013

Co by tu napisać... czyli o pisaniu na Klasyce Młodego Czytelnika

Treść treścią, ale książka dla dzieci bez obrazków, to nie książka a herezja... Proponuję dodanie nowej kategorii wpisów - Klasyka pięknie wydana. Ostatnio namiętnie gromadzę książeczki dla mojej latorośli i dzięki temu natrafiam na prawdziwe perły edytorskie, książki ilustrowane przez znakomitych twórców, takie, które można nie tylko bez względu na wiek czytać, ale i z zachwytem oglądać. Zresztą i te stare, niewznawiane, które można upolować tylko w antykwariatach, bywają piękne - oby nigdy nie zanikła pamięć o przecudnych ilustracjach Szancera. Jeśli traficie na jakieś cacko, napiszcie o tym na blogu. W tytule posta: Klasyka pięknie wydana - tytuł książki, w treści zaś warto - poza zachwytami - wspomnieć o ilustratorze :).

A co sądzicie o komiksach? Czy komiks to dla Was "gorsza" literatura? Niedługo pojawi się w zakładkach lista "klasycznych" komiksów dla dzieci, a Was gorąco zachęcam do ich recenzowania. Koziołku Matołku, twój czas nadchodzi :)

Do tej pory na blogu można było dodawać dwa rodzaje wpisów:
1. Recenzje przeczytanych książek z szeroko pojętego zakresu klasyki literatury dziecięcej (Dość swawolna interpretacja pojęcia "klasyka" została objaśniona w zakładce "O blogu" ).
2. Książki mojego dzieciństwa - notka o tym, które książki uwielbialiście czytać jako dzieci.  O taki wpis nikt się jeszcze nie pokusił, a szkoda wielka :)

W zasadzie jednak były trzy typy wpisów, bo oprócz recenzji poszczególnych powieści pojawiały się też notki na temat serii książek (np. seria o Tomku Wilmowskim), więc uwzględnię to w regulaminie.


Topsy i Lupus - Zofia Kossak-Szczucka



Serdecznie polecam wszystkim zaczytanym piękną książeczkę przygodową pt. „Topsy i Lupus” Zofii Kossak-Szczuckiej. Jest to wzruszająca opowieść (osadzona w rzeczywistości międzywojennej Polski) o przyjaźni zwierząt z ludźmi, mądrości psów oraz wytrwałości w pokonywaniu życiowych przeszkód. Opowiada o losach uprowadzonego do cyrku psa Topsego, który posiada wyjątkową zdolność, a mianowicie potrafi porozumiewać się z ludźmi. Jednocześnie opisuje przygody dwóch chłopców (stryjecznych braci: Julka i Władka) wyruszających mu na ratunek. Stajemy się zatem świadkami niezwykłej wyprawy, począwszy od Bielska-Białej, przez Lubliniec, Kraków, następnie Przemyśl, Lwów, aż po Krzemieniec.
            Wzruszające, ale i pełne humoru historie, barwne opisy, które oddziałują na wszystkie zmysły! Trzymająca w napięciu i pełna przygód akcja, kompozycja spójna i urozmaicona, przeplatana dowcipnymi scenkami, postacie budzące niewątpliwą sympatię... Doskonała propozycja zarówno dla dzieci, jak i młodzieży. To dzieło wartościowe z różnych względów, zapewnia bowiem dobrą zabawę, ale też porusza i wychowuje. Uczy młodych czytelników m.in. jak należy właściwie traktować zwierzęta.
Niniejsza powieść Zofii Kossak była wznawiana dwukrotnie – w 1959 i 1968 roku. Były to jednak wydania ocenzurowane. Usunięto wówczas zarówno opinie autorki na temat Związku Sowieckiego, jak i treści dotyczące Kresów Wschodnich. Nowa edycja z 2012 roku, oparta jest na pierwowzorze, ale z uwspółcześnioną ortografią i uporządkowaną interpunkcją.
            Do książki dołączony jest audiobook, który z pewnością może wyręczyć zabieganych i zmęczonych rodziców... (czyta Maciej Grudzień). 
Idealna lektura na każdą pogodę lub pomysł na prezent! 

Zofia Kossak, Topsy i Lupus, Fundacja Servire Veritati Instytut Edukacji Narodowej, Lublin 2012 (książka z audiobookiem).