środa, 31 lipca 2013

"Chłopak na opak. Raz, gdy chciałem być szlachetny" Hanna Ożogowska

Wybierając się w literacko - sentymentalną podróż w czasie miałem pełną świadomość tego, że prędzej czy później sięgnę po jakąś książkę Hanny Ożogowskiej. Jaką? Tu pewności nie było, postanowiłem zdać się więc na impuls. Impuls został wyzwolony, kiedy na młodzieżowej półce pod literą “O” spostrzegłem okładkę z jakże charakterystyczną postacią panabutenkowego harcerza. Tym oto sposobem dostałem do ręki nie jedną, jak się okazało, ale dwie, zgrabnie połączone w dwupak, powieści pani Hanny, czyli “Chłopaka na opak” oraz “Raz, gdy chciałem być szlachetny”.
Domyślam się, czym kierowano się łącząc historie 9-letniego Jacka i 10-letniego Felka. Tych dwóch sympatycznych młodzieńców, ma bowiem jedną wspólną cechę. Im bardziej starają się zadowolić dorosłych (rodziców, nauczycieli) i sprostać ich wymaganiom, w tym większe wpadają kłopoty. Na dodatek ich indolencja umysłowa jest tak porażająca, a jednocześnie tak ożywczo świeża i rozbrajająca, po tych wszystkich genialnych dzieciach (vide Chabrowiczęta z wpisu niżej), z którymi zazwyczaj spotykamy się w literaturze dla dzieci i których postacie dajemy naszym pociechom jako wzór postępowania, że aż śmiech. A potem strach: “Ale nasze takie nie są/będą?” i ulga: “Nieeeee, gdzieżby tam.”.
Może wyjdę na samochwałę, ale jako uczeń szkoły podstawowej byłem w grupie uczniów, którym bohaterowie opisywanych wpadek zazdrościli zawsze odrobionych lekcji, czy przygotowania i łatwości w odpowiadaniu na zadawane przy tablicy pytania. Słowem, byłem może nie tyle kujonem, co uczniem pilnym (zepsuło mnie dopiero LO, ale nie miejsce tu i czas). I może właśnie dlatego tak bawiły mnie super skomplikowane akcje, które chłopcy przeprowadzali, byle tylko się nie uczyć. Przy tych logistycznych wygibasach, zwykła posiadówka z książką wydaje się być najprostszym rozwiązaniem, ale wtedy oczywiście czytelnik nie miałby powodu do kiwania głową nad brakiem inteligencji (superrodzice), czy rechotu nad, nazwijmy rzecz po imieniu, głupotą (szydercy, w tym moi), bohaterów. Przykład? Taka sytuacja. Jacek zostaje złapany na ściąganiu i dostaje tzw. trepa. Już po klasówce zwierza się koledze, że on to by chciał być rycerzem i miałby luz na klasówkach. Zdziwiony, jak i jackowy kolega, czytelnik, dowiaduje się, że nasz as wyczytał w jakiejś książce, jakoby “rycerze ściągali ze wszystkich stron” i nikt im złego słowa nie powiedział. Nie powiem, kwiknąłem z uciechy i uraczyłem cytatem Kitka. I tak jeszcze wiele razy. Chowanie kur pod kołdrę, bo mamusia kiedyś wyraziła życzenie by synuś chodził spać z kurami, upiększenie obozowej umywalni napisami w stylu: “Mycie nóg, to twój wróg”, albo próba kupienia stolika do odrabiania lekcji i wielkie zdziwienie, że to zwykłe biurko, które za kupujących lekcji samo nie odrobi, oto sposób myślenia, tych, jak same matki ich nazywają, strasznych dzieci.
Jeśli taki, oparty na dosłownym rozumieniu pewnych zwrotów, humor do Was przemawia, zapraszam do lektury. Wartością dodatkową dla rodziców jest możliwość porównywania swoich pociech do Jacka i Felka i uczucie dumy, że jednak te pierwsze mądrzejsze. Dla sentymentków wielkim plusem szata graficzna ręki pana Butenki z harcerzami w rogatywkach i ciotkami w koczkach. Dla przeciwników klapsów otwarte pole do debaty, bo echa kar fizycznych w treści, żywe. Słowem, dla każdego coś się znajdzie.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Pierwsza przygoda Pana Samochodzika - Zbigniew Nienacki


Wychowałam się na tzw. białej serii o Panu Samochodziku (wydawanej przez Wydawnictwo Pojezierze w latach 1980-1987, a nazwanej tak od koloru okładek), więc do wiadomości przyjmowałam tylko te właśnie 12 tomów, nie mniej, nie więcej. Tymczasem sprawa liczby powieści o Panu Samochodziku jest dość skomplikowana*. Pod koniec życia Autor zgodził się, by do serii włączono trzy książki, napisane i wydane kilka lat przed Wyspą Złoczyńców: "Uroczysko" (1957),"Skarb Atanaryka" (1960) i "Pozwolenie na przywóz lwa" (1961). Po przeredagowaniu, by dopasować ich bohatera do znanej z dalszych tomów sylwetki Tomasza NN, zostały wydane przez Wydawnictwo Warmia w tzw. czarnej serii (1993-1996) jako: "Pierwsza przygoda Pana Samochodzika" (tom 0), "Pan Samochodzik i skarb Atanaryka" (tom 1) i "Pan Samochodzik i święty relikwiarz" (tom 2).

"Pozwolenie na przywóz lwa" zostało włączone do serii w ostatniej chwili, kiedy rozpoczęto już druk tomów, dlatego otrzymało numer 0. Spowodowało to jednak problemy z chronologią przygód pana Tomasza - w tomie z numerem 0 mamy rok 1960, a Tomasz jest studentem, zaś w tomie pierwszym pojawia się rok 1958, ale Tomasz już studia skończył...

Czytałam "Pozwolenie na przywóz lwa" już w wersji "Pierwszej przygody..." z 1993 r., więc niestety nie wiem, czy i jakie są różnice w stosunku do pierwowzoru. Jeśli kiedyś natrafię na niego, uzupełnię notkę o te informacje. Z pewnością jednak Tomasz z tego tomu ma jeszcze daleką drogę przed sobą, zanim przybędzie swoim dziwacznym automobilem do Antoninowa i zyska miano Pana Samochodzika. Na razie jest studentem, a dorabia jako redaktor w gazecie. Mówi o sobie: "wątły, szczupły, chorowity - nie miałem w sobie nic z poszukiwacza przygód i podróżnika". Samochodu nie posiada. Ma skuter, który jednak musi sprzedać. O zgrozo, pali papierosy, a żeby było jeszcze bardziej niepoprawnie - pija alkohol: a to wino, a to piwo, a to miętową wódkę... Kilkudniową podróż pociągiem przez Rosję spędza grając z towarzyszami podróży w morskiego kozła (gra w domino, nie w karty, ale i tak prawie hazard ;) ). Jest zdecydowanym szowinistą (ale to mu akurat zostanie i w późniejszych tomach) - ocenia kobiety przez pryzmat urody, li i jedynie: miła, ale nieładna; ładna, ale otyła; ładna, ale staroświecko ubrana (fuj) albo - co gorsza - wamp. Najstraszliwsza jednak jest kobieta ładna, ale zbyt inteligentna - kiedy piękność o rozmarzonych oczach okazuje się być chirurgiem, rani Tomasza do żywego: "Te piękne ręce krają i zszywają? Ogarnęło mnie wielkie rozczarowanie." (Szczerze mówiąc, przy tym fragmencie nie wiedziałam - śmiać się czy płakać?) Mieszka w Warszawie z współlokatorami, starszym panem Ludwikiem, graczem szachowym, oraz młodą i ładną śpiewaczką z operetki, Kamilą, w której trochę się kocha, a trochę nie. Ma przyjaciela, otyłego poetę Roberta.

Nie sugerujcie się tytułem - przyszły Pan Samochodzik nie będzie ganiał lwów. Znajduje natomiast kartkę z jakiejś niezidentyfikowanej książki z wzmianką o twierdzy Ałbazin i informacją, że w XVII wieku cesarz Chin żądał od jej obrońców poddania się, pisząc do nich w językach "mandżurskim, mongolskim i polskim". Tajemniczy Ałbazin, nie wiadomo gdzie położony (ale na pewno nie w Polsce, bo jako żywo cesarz Chin interesów na naszych ziemiach nie miewał), zupełnie opęta bohatera. Dlaczego do obrońców azjatyckiej twierdzy w XVII wieku pisano po polsku? Bohater poświęci wiele czasu i wysiłków, by trafić na trop rozwiązania tej zagadki, a wreszcie osobiście wybierze się w podróż na Syberię. Tytułowe pozwolenie na przywóz lwa to gra planszowa, w której gracz musi pokonać ogromna ilość przeszkód, by owo pozwolenie uzyskać, zaś Tomasz równie wiele musi zdziałać, by odkryć prawdę o Ałbazinie i postawić w nim własną nogę. Przy okazji poszukiwania informacji napotyka dwie wzmianki o skarbach: worek złota zakopany pod koniec XIX wieku przez poszukiwaczy złota w okolicach Ałbazina zupełnie go jednak nie kusi, bo - jak wiadomo - Tomasz NN żądny jest tylko wiedzy, a nie bogactw. Bardziej zainteresują go dwa stare posągi o uzdrowieńczej mocy ukryte w zaginionej studni.

Rozczarują się ci, którzy będą oczekiwać klasycznej młodzieżowej przygodówki, podobnej do dwunastu tomów "podstawowych". Klimat bliższy jest reportażowi. Tomasz przeżywa wiele, ale ani tu pościgów samochodowych, ani zmagań z wrogami, harcerzy jak na lekarstwo, a i ze skarbami marnie. Chociaż udaje mu się uniknąć katastrofy lotniczej i utonięcia wraz z samochodem w odmętach lodowatej rzeki, a to już coś, prawda? Dużo jest za to informacji historycznych, podanych w interesujący sposób, co już jest bardziej typowe dla serii o Panu Samochodziku. Mamy tu, poza historią samej twierdzy Ałbazin i jej obrońców, wiele wątków pobocznych, a dotyczących historii Rosji (akcja rozgrywa się w Warszawie, w Moskwie i na Syberii), m.in. dzieje Żełtugińskiej Republiki założonej przez poszukiwaczy złota w XIX wieku, w pobliżu rzeki Amur, historię Dymitrów Samozwańców i ich walk o rosyjski tron, mamy tropienie śladów Dostojewskiego w Moskwie, a polskich odkrywców na Syberii.

Pan Samochodzik nieco naciągany, ale czyta się wdzięcznie.

Zbigniew Nienacki, Pierwsza przygoda Pana Samochodzika, Wydawnictwo Warmia, Olsztyn 1996

* W grę wchodzą tomy pisane już po śmierci Nienackiego przez różnych autorów, w tym dwa oparte na pomysłach samego Nienackiego. O tym napiszę jednak w osobnej notce.

środa, 24 lipca 2013

Jean Webster, Tajemniczy opiekun.

Nie pamiętam, abym w młodości swojej czytała Tajemniczego opiekuna autorstwa Jean Webster (1876 – 1916). Chyba zapamiętałabym – tak myślę, choć w natłoku przeczytanych książek to nic nigdy nie wiadomo - bowiem obecnie bardzo mi się książka podobała. W nastoletnich latach, chybaby szalała za nią. Niemniej, jeżeli nawet czytałam ją dopiero po raz pierwszy mogę napisać, że pokochałam styl, jaki zastosowała w powieści Jean Webster. Książka przybiera, bowiem formę epistolarną, składa się z licznych listów pisanych jednostronnie przez wychowankę Domu Wychowawczego imienia Johna Griera, Agatę Abbott, do nieznanego z imienia i nazwiska oraz wyglądu, Opiekuna. Listy pisane są w obrębie czterech lat. 

Wszystko zaczyna się w pewną środę, kiedy to raz w miesiącu Opiekunowie wspierający Dom Wychowawczy, jak co miesiąc robią swój rekonesans. Na zebraniu deliberują na temat już prawie dorosłej Agaty, a jeden z Opiekunów dostrzegając jej dar lekkiego wysławiania się poprzez pióro, decyduje się sfinansować jej kształcenie w college’u. Oczywiście stawia przy tym warunek swej anonimowości, co więcej życzy sobie otrzymywania comiesięcznych raportów w postaci listów kierowanych do jego sekretarza. Tak rozpoczyna się owa jednostronna korespondencja Agaty do Opiekuna, przy czym dziewczyna ma swoje wyobrażenie bogatego, życzliwego, pełnego ciepła i otoczonego rodziną staruszka. Jak można się domyśleć, jej imaginacja mało ma wspólnego z rzeczywistością. Z drugiej strony Aga pisze listy rozwlekłe na kilka stronic, opowiada o codziennych perypetiach w szkole i poza nią, swoich przyjaciołach, wakacjach, smutkach i radościach. Poza tym słodko zwraca się do nieznanego jej zupełnie pana.

Listy są napisane wspaniałym stylem z dawką pozytywnego humoru. Autorka świadomie poprzez listy ukazuje dojrzewanie Agaty. Na początku są to listy pisane przez nieco trzpiotowate dziewczę, nieobeznane ze światem. W miarę upływu lat, dziewczyna nabiera pewności siebie, zdobywa wiedzę i przede wszystkim staje się ładną kobietką. 

Powieść czyta się migiem, tekst urozmaicony jest rysunkami oczywiście wykonanymi przez Agatę. To świetna odskocznia od współczesnych powieści. To klasyka, która spodoba się na pewno dorastającym dziewczynkom, ale którą można z lubością i sentymentem przeczytać na nowo po latach. Mimo to, że napisana została ponad sto lat temu (wydana w 1912 roku), to padają w niej mądre słowa:

/…/ otóż ja zamierzam żyć intensywnie. Będę się cieszyła każdą chwilą i będę wiedziała, że się nią cieszę, ciesząc się nią. Większość ludzi nie żyje, tylko goni za czymś przez całe życie. Usiłują osiągnąć cel jakiś, daleko na widnokręgu, i w tej gorączce dążenia tak się zmęczą i zadyszą, że tracą poczucie otaczającego ich spokojnego piękna, obok którego przebiegają pędem.
Potem, kiedy ocknąwszy się odzyskują nareszcie trzeźwość sądu, pierwszą rzeczą, jaka ich uderza, jest poczucie, że zdążyli się zestarzeć, znużyć życiem i zobojętnieć już nawet na to, czy osiągnęli swój cel, czy nie. (s. 107)

Czyż nie można tych słów odnieść do naszych czasów?


Jean Webster, Tajemniczy opiekun, wydawnictwo Nasza Księgarnia, wydanie 1993, okładka miękka, stron 144. 

wtorek, 23 lipca 2013

Znaczy kapitan - Karol Olgierd Borchardt

Kpt. Karol Olgierd Borchardt
Sto lat temu żył sobie w Wilnie pewien chłopiec, który bardzo chciał zostać Indianinem. Do realizacji tego marzenia solidnie się przykładał hartując swoje ciało i ćwicząc opisywane w książkach indiańskie umiejętności, jednak w pewnym momencie zrozumiał, że rzecz jest niemożliwa do przeprowadzenia. Mógł się nauczyć bezszelestnego poruszania, tropienia zwierzyny, strzelania z łuku i jazdy na dzikim mustangu, jednak jednej rzeczy nie był w stanie zrobić - nie mógł zmienić koloru skóry...
Na szczęście w jego ulubionej książce o Indianach była historia o hiszpańskich przemytnikach i ilustracja przedstawiająca żaglowiec i wspinającego się po linie marynarza. I tak niedoszły czerwonoskóry postanowił zostać marynarzem. Przez następne kilka lat wytrwale ćwiczył, rozwijał muskulaturę, trenował lekkoatletykę, gimnastykę i akrobatykę oraz podnoszenie ciężarów i zapasy. Uczył się też pilnie języka francuskiego, bowiem wybierał się do jednej z francuskich szkół morskich. Na szczęście zanim kandydat na wilka morskiego zdał maturę powstała pierwsza polska Szkoła Morska w Tczewie i do niej skierował swoje kroki młody wilnianin. Pomimo przeciwności losu (przy pierwszym podejściu nie przeszedł badań lekarskich) nie zrezygnował ze swojego marzenia i wreszcie w 1925 roku został przyjęty na wydział nawigacyjny tczewskiej szkoły. Tak rozpoczęła się morska przygoda Karola Olgierda Borchardta, kapitana żeglugi wielkiej i najwybitniejszego polskiego pisarza - marynisty.

Kpt. Mamert Stankiewicz
Pierwszym statkiem na który zaokrętowany został młody Karol był szkolny żaglowiec "Lwów", którego dowódcą był kapitan Mamert Stankiewicz. Po ukończeniu szkoły w 1928 roku pływał Borchardt na różnych jednostkach i z różnymi kapitanami, jednak większość jego oficerskiej kariery związana była ze statkami dowodzonymi przez Stankiewicza - "Polonią", "Piłsudskim" wreszcie "Batorym". W 1938 roku został Karol zastępcą dowódcy "Daru Pomorza", jednak wybuch wojny po raz kolejny połączył ścieżki kapitana Stankiewicza i jego starszego oficera, którzy na "Piłsudskim" przerobionym na transporter pływać mieli w konwojach. Niestety, w listopadzie 1939 roku statek został zatopiony, a jego kapitan zmarł ratując członków załogi...

Karol Borchardt został ranny w tej katastrofie, a kiedy po wyzdrowieniu udał się na grób swojego wieloletniego dowódcy złożył mu obietnicę, że napisze o swoim kapitanie serię opowiadań - utworów miało być 37, bowiem 3 i 7 to były ulubione liczby kapitana Stankiewicza.
Przyrzeczenia swojego dotrzymał, wspomnienia o kapitanie Stankiewiczu ukazywały się początkowo w prasie, aż wreszcie doczekały się wydania książkowego: w 1960 roku światło dzienne ujrzała książka  "Znaczy Kapitan" - tytuł nawiązuje do słowa, którym kapitan Stankiewicz zaczynał niemal każdą swoją wypowiedź.

"Znaczy Kapitan" to książka o morzu i ludziach, którzy pokochali je bezgraniczną  miłością. To opowieść o wielkiej przygodzie, która czeka za horyzontem ale też o ciężkiej i często niebezpiecznej codziennej pracy marynarzy. Jako, że pisał ją oficer nawigator nie ustrzegł się od zamieszczenia w niej szczegółów technicznych dotyczących jego specjalności, są też fragmenty mówiące o sprzęcie i maszynach dzięki którym statki mogą poruszać się po morzu, ale te opisy są na tyle rzadkie, że nie nudzą, a wręcz pomagają poczuć atmosferę panującą na mostku transatlantyku.
Autor miał to szczęście, że rozpoczynał swoją karierę jeszcze na żaglowcu i pierwsze 11 opowieści dotyczy rocznego pobytu na szkolnym "Lwowie" - romantyzm, przyjaźń, praca ale i zabawa, ogromny entuzjazm to najważniejsze cechy tej części zbioru. Duża część załogi to uczniowie, trzymają się ich psoty i kawały, ale w razie potrzeby potrafią stanąć na wysokości zadania, nieważne czy chodzi o walkę ze sztormowym wiatrem czy o wizytę u króla Szwecji.
Pozostałe teksty dotyczą już statków motorowych, które obsługiwały linie europejskie oraz transatlantyków. Tu już większość pracy wykonywały maszyny, jednak nawet najbardziej zaawansowana technologia nie mogła zastąpić kompetentnych oficerów. A kompetencje te zawdzięczali po części szkole ale przede wszystkim dowódcy - mieli bowiem możliwość uczyć się zawodu od jednego z najlepszych. kapitanów tamtego okresu.

Literacki portret kapitana Stankiewicza stworzony przez Borchardta ukazuje nam człowieka niezwykle opanowanego, poważnego, niemal zupełnie pozbawionego poczucia humoru, wymagającego ale równocześnie sprawiedliwego wobec podwładnych, fachowca i służbistę (w tej akurat sytuacji to nie jest wada - od przestrzegania regulaminu zależało często życie załogi i pasażerów) nie spoufalającego się z załogą. Na podstawie tej krótkiej charakterystyki można wysnuć przypuszczenie, że taki dowódca to istny dopust boży. Tymczasem czytając kolejne teksty szybko dojdziemy do wniosku, że podwładni darzyli swojego kapitana ogromnym szacunkiem i sympatią, i robili wszystko aby zasłużyć na jego akceptację. Pływanie z kapitanem Mamertem Stankiewiczem to była swego rodzaju nobilitacja, której dostąpić mogli tylko najlepsi.

Karol Borchardt przyznaje w kilku tekstach, że nie posiada talentu literackiego, szkolne wypracowania pisał w stylu telegraficznym i zadanie jakiego się podjął jest dla niego poważnym wyzwaniem. Być może niektórych razić będzie nieco naiwny styl tych opowieści, nadmierny entuzjazm autora i koloryzowanie rzeczywistości. Ale cytując słowa pewnej szanty:

Może ktoś się będzie zżymał,
Mówiąc, że to zdrożne wieści,
Ale to jest właśnie klimat
Morskich opowieści"

I taki klimat udało się autorowi odtworzyć na kartach tej książki. Serdecznie polecam tę lekturę, a sama zabieram się za kolejną morską opowieść, która wyszła spod pióra Karola Olgierda Borchardta pt. "Szaman morski".

poniedziałek, 22 lipca 2013

Szatan z siódmej klasy - Kornel Makuszyński

To jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa, już wtedy uwielbiałam historie detektywistyczne, a do dwudziestolecia międzywojennego mam ogromna słabość. Rzecz dzieje się w latach 30. XX wieku. Tytułowy szatan, to Adam Cisowski, młody chłopak, uczeń profesora Gąsowskiego. Nauczyciel ten, historyk, odkrywa, że Adaś posiada tęgi umysł i dar rozwiązywania zagadek. W swym szalonym roztargnieniu udaje mu się jakoś ten fakt zapamiętać i prosi młodzieńca o pomoc w rozwiązaniu rodzinnej zagadki. Otóż w dworku jego brata, we wsi Bejgoła pod Wilnem, mają miejsce dziwne kradzieże - znikają... drzwi. Adaś podejmuje się śledztwa, w czym niemały jest udział kozy, czyli bratanicy profesora, Wandzi o fiołkowych oczach. Zagadka, choć tak dziwnie rozpoczęta - bo na co komu zwykle drzwi - okaże się całkiem poważna i do tego niebezpieczna...

Urocze czasy i uroczy ludzie, roztargniony profesor Gąsowski, który potrafi zapomnieć wszystkiego i o wszystkim, jego brat-matematyk, ponury jak jego czarna broda oraz dzielny mądry, honorowy i zupełnie (niestety) niedzisiejszy Adaś. Historia nadal czyta się doskonale (prawie 80 lat po powstaniu), zresztą, moim zdaniem Makuszyński się nie starzeje. Powieść wydano w 1937 r. i tak się nieracjonalnie cieszę, że to wszystko fikcja, bo inaczej Adaś pewnie nie przeżyłby wojny, a nieistniejąca Bejgoła poszłaby z dymem...

Powstały dwie ekranizacje powieści. Pierwsza w 1960 r., druga w 2006 r.

Pierwszą obejrzeć należy, bo choć nieco odbiega od oryginału, to zachowała cały jego urok. Akcja toczy się już w PRL-u, więc Gąsowscy absolutnie nie mogli mieć całego dworku - matematyk został więc kustoszem zabytku restaurowanego przez państwo. Pojawiają się tu i kolonie dla dzieci, i dzielna milicja, a nawet samochodowy pościg. Wszystko jednak dopracowane, a już aktorzy to same perły: Stanisław Milski w roli profesora Gąsowskiego i rozmarzona Pola Raksa jako Wandzia.

Adaś (Józef Skwark) i profesor Gąsowski (Stanisław Milski)
Nowszej ekranizacji nie polecam - sama nie byłam w stanie dobrnąć nawet do połowy. Teatralna gra aktorów, marna scenografia, byle jakie zdjęcia, nuda, nuda. Malajkat w roli starego historyka, to chyba jakiś żart, jego ciężkie roztargnienie wydaje się zupełnie niewiarygodne, chyba że profesor czegoś nadużywał... Adaś i Wandzia nijacy, wszyscy klepią swoje kwestie jak na szkolnej akademii, a jakby tego było mało, to jeszcze próbują śpiewać (konwencja ekranizacji dla młodzieży rodem z lat 80.). Powstał i film, i serial, ale wszystko nakręcone chyba z nadzieją, że młodzież i tak obejrzy, bo to lektura.

Adaś (Bartosz Fajge) i profesor Gąsowski (Wojciech Malajkat)
**********

Grób Makuszyńskiego na cmentarzu w Zakopanem

(ze zbiorów własnych)

środa, 3 lipca 2013

"Do przerwy 0:1" Adam Bahdaj

Przeczytawszy “Do przerwy 0:1” Adama Bahdaja, zadumałem się srodze. Bo o ile wiem co w książce podobało mi się teraz, to za ludowe Chiny nie potrafię zrozumieć, czym zachwyciła młodzieńca jakim byłem podczas pierwszej lektury. Już choćby ze względu na lejtmotyw, którym jest piłka nożna, nie powinna mi się była podobać. Byłem bowiem chłopcem asportowym na maksa, czym niepomiernie wkur... załem kolejnych wuefistów. Bo gdzie to widziano, żeby na ławie siedziało dwa metry, niewykorzystanego w bloku czy w dwutakcie, nastolatka. O harataniu w gałę nawet nie wspominam, bo ganianie po wielkim boisku za skórzanym balonem wydawało mi się od zawsze cokolwiek zbyt męczące, a i premierem zostać nie chciałem. Wracając do tematu, musiało być w książce coś innego, coś, co przyciągnęło i nie puściło. Zresztą tak jak podczas powtórki. Często czytelnicy wspominają, że na odbiór lektury wpływają czas i miejsce, w których się jej oddajemy. Może więc wpływ na to, że tak spodobała mi się historia Paragona, Perełki, Mandżaro i kilkunastu innych warszawskich wisusów, miało to, że czytałem ją na ławce w pobliżu lokalnego “Orlika”. Może?

Trzon fabuły można nakreślić w kilkunastu słowach. Oto powojenna Warszawa, powoli podnosząca się z gruzów, która, o czym warto wspomnieć, urasta do rangi samodzielnego, drugoplanowego bohatera “Do przerwy …”. W tej nieciekawej scenerii zburzonych kamienic, stert cegieł, szczerzących zębiszcza murów i zaniedbanych podwórek, żyje paczka przyjaciół owładniętych sportową manią. Chłopcy cały wolny czas poświęcają treningom piłki nożnej, a ich, wcale nie ukrywanym, marzeniem, jest chęć zagrania w Polonii, ulubionym klubie, w którym gra bożyszcze urwipołciów z Woli, czyli Wacław Stefanek. Żeby tego dokonać postanawiają się ukonstytuować jako klub piłkarski “Syrenka”. Dodatkową okazją do pokazania swoich możliwości okaże się organizowany przez warszawską prasę “Turniej dzikich drużyn”, w którym chłopcom przyjdzie zmierzyć się m. in. ze znienawidzonymi przeciwnikami z “Huraganu”. Tyle suchych faktów.

Myli się jednak ten, kto sądzi, że na sportowych emocjach rzecz się kończy. Adam Bahdaj zgrabnie bowiem wplata w fabułę wątek kryminalny, który w połączeniu z szytymi na miarę greckiej tragedii dylematami moralnymi głównego bohatera, Paragona, co i rusz wpadającymi przez swoiste pojmowanie honoru, w kolejne tarapaty, zapewnia nieprzerwany dopływ czytelniczych emocji. Dla tych zaś, którzy lubią śledzić smaczki obyczajowe też znajdzie się małe co nieco. No i postacie. Każda inna i każda z właściwymi tylko sobie cechami. Mandżaro - zorganizowany służbista, Paragon - załatwiacz, dla którego “słowo droższe pieniędzy”, Perełka - negocjator i rozjemca.

Wkręciłem się. I to strasznie. Zamartwiałem się o to, jak poradzi sobie wychowywany przez ciotkę Paragon, kiedy ta trafiła do szpitala. Truchlałem na myśl jak skończy się “romans” chłopca ze stolicznym półświatkiem. Bezsilnie gryzłem wargi, gdy Perełkę, najlepszego na Woli bramkarza, tuż przed ważnym meczem zatrzymał w domu pijany ojciec. Ta książka wprost kipi od emocji i ta kipiel przenosi się na czytelnika.

No właśnie. Tylko czy na każdego, czy tylko na takiego ramola jak ja? Czy współczesny nastolatek zrozumie choćby poświęcenie Paragona “załatwiającego” piłkę na mecz? Czy nie będzie mu przeszkadzał delikatny dydaktyczny smrodek? Nie przekonamy się, jeśli książki nastolatkom nie podsuniemy. Do czego gorąco zachęcam, a i sam za lat parę, przeprowadzę eksperyment na moim Starszym synu, jak na razie zapalonym piłkarzu.

A, i najpierw książka potem serial, bo w tym ostatnim sporo pozmieniano.


Dzięki uprzejmości ZwL, link do wywiadu z odtwórcą Paragona, Marianem Tchórznickim.