piątek, 23 sierpnia 2013

Pan Samochodzik i skarb Atanaryka - Zbigniew Nienacki


Druga powieść o młodym panu Samochodziku (o włączeniu do serii trzech powieściowych "prequeli" pisałam w tym wpisie) nosi tytuł "Pan Samochodzik i skarb Atanaryka", a w serii numer "1" (poprzedni tom ma numer "0"). Chronologia jest kompletnie pokręcona, bo wydarzenia w niej opisane rozgrywają się później niż te w kolejnym tomie z numerem "2", czyli "Uroczysku" vel "Panu Samochodziku i świętym relikwiarzu". W rezultacie w tomie pierwszym Tomasz jest absolwentem historii sztuki, a w tomie drugim jeszcze ją studiuje; w tomie pierwszym spotyka swoją znajomą, Babie Lato, w tomie drugim - dopiero ją poznaje. Nie mam pojęcia, czemu wydawnictwo włączając te trzy książki do serii, nie zdecydowało się wydać ich w innej kolejności.

W porównaniu z "Pozwoleniem na przywóz lwa", czyli tomem "0", "Skarb..." ma o wiele więcej wspólnego z późniejszymi przygodami Pana Samochodzika. Jest tu i lato, i wakacyjne przygody, i historyczne skarby, czyli niemal wszystko jak należy. No, samochodu-wehikułu nadal brak, a przed Tomaszem jeszcze daleka droga do Ministerstwa Kultury i Sztuki - ledwo co ukończył studia z historii sztuki... O samym Tomaszu dowiadujemy się tu nieco więcej, między innymi - że ma młodszego brata, Pawła, którego niezbyt lubi, uważając za wyjątkowego nudziarza (z wzajemnością zresztą). Poczucie braterskiego obowiązku nakazuje jednak Tomaszowi zacieśnienie więzi rodzinnej, uwolnienie Pawełka z pustoty i marazmu, w których zanurzony jest po uszy i wyciągniecie go z towarzystwa, które go wodzi na manowce. Odkrywamy też, że przyszły pan Samochodzik był młodzieńcem dość niesympatycznym. Trzymał się zawsze na uboczu grupy, łatwo do siebie zrażał ludzi (zwłaszcza kobiety, choć na urodę pięknej płci był bardzo wrażliwy, ale postępować z nią całkiem nie umiał, oj nie), zresztą nic dziwnego, bo charakterek miał raczej złośliwy i mściwy. No i rozwiązywanie zagadek nie szło mu jeszcze zbyt dobrze, choć i tak lepiej niż flirtowanie...

Akcja powieści toczy się na wykopaliskach we wsi Gęsiory, na które Tomasz wyprawia się na zaproszenie zaprzyjaźnionego archeologa. Zabiera ze sobą wspomnianego młodszego brata, mając nadzieję, że tajemnice kamiennych kręgów i złotego skarbu Gotów wybiją mu z głowy kumpli. Jak się okazuje, sam Tomasz daje się uwieść zagadce skarbu, samotnej mieszkance wyspy, świateł w opuszczonym domu i... skradzionego fikusa w doniczce.

Książka jest ciekawa, zwłaszcza jeśli ktoś interesuje się archeologią lub ma fiksację na punkcie pana Samochodzika ;) Minusem są długie i nudnawe wykłady na temat skądinąd interesującej historii Gotów oraz sporów z niemieckimi naukowcami, na temat osadnictwa tychże na ziemiach polskich

"Skarb Atanaryka" został pierwotnie wydany w 1960 r. przez Naszą Księgarnię, akcja rozgrywała się w 1958 roku. W latach 80. wydawnictwo Warmia za zgodą Autora i po pewnych przeróbkach włączyła ją do serii o panu Samochodziku jako tom z numerem "1" zatytułowany "Pan Samochodzik i skarb Atanaryka".


wtorek, 20 sierpnia 2013

"Czarne Stopy" Seweryna Szmaglewska

Skleroza sklerozą, ale żeby po ludziach trzeba było sobie przypominać, że akcja czytanych w młodości książek, miała miejsce nie tylko w stolicy, na Mazurach czy po innych Malborkach, ale również na terenie własnej Małej Ojczyzny, to już wstyd. Bladość mych jagód pąs więc wstydu krasi, a gwoli pokuty samemu sobie na tę okoliczność zadanej, ruszyłem pozycji z przygodami osadzonymi w Górach Świętokrzyskich szukać. I tym oto sposobem przeczytałem o dziejach pewnego harcerskiego obozu, który grupa młodzieńców rozbiła w okolicach znanej mi skądinąd góry Radostowej, nad równie znaną Lubrzanką, w pobliżu, a jakże, znanych, Mąchocic.
Od razu śpieszę donieść, że to książka nie na dzisiejsze czasy. Bo kto to widział wozić dzieci na wczasy na pace rozklekotanej ciężarówki, miast klimatyzowanym autobusem? Który rodzic pozwoliłby, żeby jego pociecha kąpała się w zimnej rzece, gdy standardem jest wanna z hydromasażem i jadła pajdę chleba z marmoladą pod herbatkę z wody gotowanej nad ogniskiem (fuj, fafrącle!), rezygnując ze szwedzkiego stołu z krułasantami i kawiorem (a co, jak inclusive, to inclusive)? No właśnie. A Seweryna Szmaglewska opisała harcerski wypoczynek w wersji tuż powojennej, czyli raczej non niż all.
Mimo powyższej szydery mam jednak nadzieję i mocno w to wierzę, że moi synowie za wypoczynek uznawać będą raczej spartańskie warunki harcerskiego obozu niż piernaty trzygwiazdkowego hotelu. Że podobnie jak Marek Osiński i jego koledzy odnajdą dużo radości w pieszych rajdach po ziemi swoich przodków i dane im będzie doświadczyć emocji związanych z udziałem w podchodach. Bo proza Szmaglewskiej mimo, że z mojego punktu widzenia, nieco naiwna, to jednak i we mnie, starym cynicznym pryku, rozpaliła chęć zakupienia namiotu, biwakowania, zjadania samodzielnie przyrządzanych nad ogniem turystycznej maszynki posiłków i co za tym wszystkim idzie, zyskania choćby namiastki poczucia niczym nieskrępowanej wolności.
To książka niezbyt (cóż to jest pół wieku z haczykiem?) stara, ale już dla dzisiejszego odbiorcy w wieku lat nastu na wskroś staroświecka. Wydarzeniem jest w nim spotkanie weterana partyzanta, nocna warta i śledztwo w sprawie ginącego z namiotu kwatermistrzowskiego mleka. Nie ma gadżetów, supermocy i szybkiej, teledyskowej akcji. Są za to dylematy wieku cielęcego, jest patos smarkaczych postanowień i siła wspólnych przeżyć. Normalką jest to, że harcerz zna alfabet Morsa, że pomaga starszym i potrzebującym, że zajmuje się zwierzętami. Słowem, świat starych wartości, ot co.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że powieść mnie porwała. Zdarzały się ziewnięcia, zdarzał cyniczny rechot, ale ostatecznie stwierdzam, że to dobra książka. Rozbudzająca potrzebę przeżycia Przygody, takiej właśnie, przez duże P. i to najlepiej w okolicznościach dzikiej przyrody. Kierująca uwagę czytelnika na to, co na wyciągnięcie ręki: lokalne legendy, nieznane zakątki, ludzie. I przypominająca, że jak człowiek był młody, to wystarczył “lasek” złożony z pięciu drzew na krzyż plus garść nieokiełznanej wyobraźni, żeby świetnie bawić się w towarzystwie rówieśników przez cały boży dzień.
PS. Sympatycznym dodatkiem w czytanym przeze mnie wydaniu były nieliczne (szkoda!) ilustracje Zbigniewa Lengrena. Odsyłam do niezawodnej w takich razach jarmili :)
PPS. Dla miłośników aktorskich talentów panów: Malajkata i Pazury - jest film na podstawie. Niestety oprócz tego, że jest, nic więcej o nim powiedzieć nie mogę :)

sobota, 10 sierpnia 2013

Uwaga! Czarny parasol! - Adam Bahdaj

Druga z powieści "detektywistycznych" Bahdaja, obok Kapelusza za 100 tysięcy zaczytywałam się nimi jakieś 20 lat temu. Chociaż akcja wyleciała mi z głowy, do dziś pamiętam wrażenia - jakieś podejrzane postaci, śledzone w mroku, z ukrycia (wczesnym wieczorkiem, z krzaków zza siatki, ale i tak gryzłam paznokcie z przerażenia) , przez dzielnych bohaterów. Ciarki chodziły mi po kręgosłupie przy lekturze... Niestety, zgrzybienie postępuje, obecnie trudno odczuwać te same emocje, czytając Bahdaja, niemniej nadal jego książki dają niekłamaną czytelniczą przyjemność.

Jakub Pawlik, znany jest na całym podwórku jako Kubuś Detektyw, dzięki swoim upodobaniom i talentom śledczym oraz licznym sukcesom na tym polu. Kiedy podejmuje się odnaleźć zagubioną jamniczkę, nie przypuszcza nawet, że zaraz trafi na ślad największej afery swego życia, w centrum której tkwi... parasol. Czarny parasol, angielski i ze srebrną rączką, ale jednak żadne cudo, bo stary i dziurawy, okazuje się obiektem zainteresowania aż trzech osobników - Tolusia Poety, Białego Kapelusza, co nie wymawia "r", oraz typka spod ciemnej gwiazdy w irchowej kurteczce, zwanego Sportowcem. Niech się strzegą, bo dzielny Kubuś z nieodłączną Hipcią przy boku wkraczają do akcji...

Powieść wydano po raz pierwszy w 1963 r., więc właśnie skończyła pół wieku, wiek zacny, ale lektura wiecznie młoda. Mam nadzieję, że współcześni młodzi czytelnicy odnajdą się w świecie życia podwórkowego - żadnego internetu, żadnych komórek, zamiast nich gwizdy na palcach i trzepaczki wystawiane na balkonie, jako sygnał dla kolegi, oraz świeże, soczyste renklody w miejsce snickersów i pochodnych. Książka została wznowiona w zeszłym roku przez Wydawnictwo Literatura w uroczej okładce widocznej powyżej.

Adam Bahdaj, Uwaga! Czarny parasol!, Wyd. Literatura 2012, ss. 232

środa, 7 sierpnia 2013

Jonathan Swift - Podróże Guliwera

Guliwer pochodził z hrabstwa Nottinghamshire, był trzecim spośród pięciu braci, jego ojciec miał niewielki folwark z którego starał się utrzymać i wykształcić tę dosyć liczną gromadkę. Chociaż Guliwer był chłopcem zdolnym i pracowitym studiował w Cambridge tylko przez rok, a następnie ojciec umieścił go u znanego londyńskiego chirurga, aby od niego uczył się zawodu. Medycyna okazała się życiową pasją Guliwera, pracował u boku swojego mistrza, ożenił się i nieźle mu się wiodło. Niestety, po kilku latach szczęście się od niego odwróciło i aby móc utrzymać rodzinę musiał przyjąć posadę lekarza okrętowego. Pływał na różnych okrętach, aż w końcu trafił na "Antylopę" i ten rejs stał się początkiem jego niezwykłych przygód...

Historia literatury zna całe rzesze autorów, którzy stworzyli w swoim życiu wiele książek, ale tak naprawdę znani są z powodu jednego, dwóch dzieł. 
Taki los stał się udziałem irlandzkiego pisarza Jonathana Swifta. Jego bibliografia obejmuje niemal 20 tytułów jednak dla współczesnego czytelnika jest on autorem tylko jednej książki, a mianowicie "Podróży Guliwera". Co więcej, najczęściej znamy tylko część tego dzieła przeznaczoną dla dzieci (skróconą do dwóch podróży, w czasie których odwiedził kraj Liliputów oraz wyspę na której żyli olbrzymi) i mocno ocenzurowaną, w której najważniejszy jest wątek przygodowo-fantastyczny. Tymczasem w pełnej wersji jest to powieść satyryczna, ukazująca w krzywym zwierciadle społeczeństwo angielskie z przełomu XVII i XVIII wieku, ówczesny dwór królewski oraz brytyjską politykę zagraniczną. 



Tak w państwie Liliputów jak i w zamieszkanym przez olbrzymy Brobdignag Guliwer jest kimś wyjątkowym i budzącym sensację, aczkolwiek ze skrajnie różnych powodów. Warunki fizyczne stanowią jego największy atut ale też stają się największą słabością - aż ciśnie się na usta popularne powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nad Liliputami górował Guliwer wzrostem i siłą, gdyby przyszła mu ochota bez większych problemów mógł doszczętnie zniszczyć ich państwo a króla nosić w kieszeni surduta, natomiast gdy trafił do olbrzymów sam znalazł się w sytuacji karzełka, osobliwości pokazywanej na jarmarku, zabawki noszonej w fartuszku przez małą dziewczynkę.

"Podróże Guliwera" powstały w okresie oświecenia i ich bohater jest wzorcowym przedstawicielem swoich czasów - ciekawy świata, nie unika nowych doświadczeń, chętnie dzieli się własną wiedzą i stara się być użytecznym obywatelem państwa Liliputów, jednak kiedy król chce wykorzystać jego siłę do zniszczenia sąsiedniego Blefusku odmawia, uznając, że każdy naród ma prawo do wolności i życia według własnych reguł. Z kolei pobyt u olbrzymów stanowi dla Guliwera sprawdzian cierpliwości i umiejętności przystosowania się do niesprzyjających okoliczności tak by zachować własną godność.

Książka oprócz rozrywki ma również walor edukacyjny - postawa prezentowana przez Guliwera może stać się świetnym punktem wyjścia do przedyskutowania z dzieckiem wielu problemów, np. tolerancji, asertywności czy poczucia własnej wartości.

Najnowsza edycja tej opowieści (Wyd. Skrzat, 2013) jest kolejnym tomem serii "Klasyka z Feniksem", autorką tłumaczenia jest Cecylia Niewiadomska, natomiast niebanalne ilustracje wyszły spod ręki Surena Vardaniana. Książka jest bardzo starannie wydana, ma duży druk ułatwiający czytanie. Jeżeli dodać do tego gruby papier i twardą okładkę to otrzymamy piękną i trwałą ozdobę niejednej dziecięcej biblioteczki.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Kapelusz za 100 tysięcy - Adam Bahdaj



Dwunastoletnia Krysia Cuchowska to nie byle kto, ale szef gangu. Tak, tak, gangu z Saskiej Kępy. Krysia zwana Dziewiątką przewodzi w nim ośmiu starszym od siebie chłopakom. W wakacje jednak trafia z rodziną do nadmorskiej miejscowości i ma wielkie szanse nudzić się jak mops - ojciec z bratem w kółko łowią ryby, a mama tylko by grała w brydża z panią mecenasową z Rzeszowa. No, ale Dziewiątka musiała by nie być sobą, żeby sobie czegoś ciekawego nie znaleźć. I rzeczywiście - staje się świadkiem omyłkowej zamiany kapeluszy w kawiarni. Niby nic, ale szybko okazuje się, że jeden z tych kapeluszy był wart 100 tysięcy! Jak zwykłe nakrycie głowy może być tak drogocenne? Prawowity właściciel nie chce tego wyjawić, ale prosi Dziewiątkę o pomoc w odnalezieniu zguby, do zabrania której nikt nie chce się przyznać. Dookoła plączą się podejrzane indywidua - a to wymuskany Goguś, a to piękna aktorka Monika, a to inwalida na wózku - i nikt nie jest tym, za kogo się podaje... Dziewiątka rozpoczyna śledztwo przy pomocy Maćka, młodego ornitologa, i jego babci, wielbicielki kryminałów. Kapelusz musi koniecznie znaleźć się do środy, inaczej straci wartość, a tymczasem tropy się mnożą i bohaterka nie wie już, czy kapelusz na pewno jest wart 100 tysięcy, czy może jest... pełen deszczu.

Ech, te wspaniałe czasy, kiedy dzieci musiały znajdować sobie całkiem inne rozrywki niż Internet i gry komputerowe... Książkę wydano w 1966 roku, a więc niemal pół wieku temu. Zapewne opisywane realia są obce współczesnym dzieciom, ale na fabułę nikt nie powinien narzekać.

To jedna z pierwszych powieści detektywistycznych, jaką przeczytałam w życiu - może to dzięki niej kryminały do dziś bardzo lubię. A sam "Kapelusz za 100 tysięcy" nic nie traci czytany po latach. Tak samo byłam ciekawa wyjaśnienia zagadki, jak dwadzieścia lat temu.

Adam Bahdaj, Kapelusz za 100 tysięcy, Wydawnictwo Literatura 2007, ss. 176.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Szaman Morski - Karol Olgierd Borchardt

Kiedy w 1918 roku Polska odzyskała niepodległość wiadomym było, że praktycznie wszystkie działy gospodarki trzeba będzie budować od podstaw. 
Nie inaczej było z żegluga morską - nie było statków, brakowało wyszkolonych marynarzy i właściwie nie istniała polska kadra oficerska.  Jednak entuzjazm, który towarzyszył pierwszym latom odbudowy szybko przełamał te trudności - w 1920 powstała Szkoła Morska w Tczewie szkoląca przyszłych mechaników i nawigatorów, a w 1927 roku wybudowane we francuskich stoczniach SS "Wilno", SS "Kraków", SS "Katowice", SS "Poznań" i SS "Toruń" dały początek Polskiej Marynarce Handlowej. W tym samym roku wzbogaciła się Żegluga Polska o dwa statki pasażerskie SS "Gdańsk" i SS "Gdynia", które pływały po Bałtyku. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko wielkich transatlantyków...
Trzy lata później Polskie Transatlantyckie Towarzystwo Okrętowe zakupiło od duńskiego armatora trzy statki, które pływały pod polską banderą jako SS "Polonia", SS "Pułaski" i SS "Kościuszko".   Dowódcami tych statków zostali ludzie, którzy doświadczenie i oficerskie szlify zdobywali we flotach państw zaborczych - Zdenko Knötgen, były oficer marynarki wojennej Austro-Węgier został kapitanem "Pułaskiego", "Polonię" objął kpt. Mamert Stankiewicz, wychowanek Morskiego Korpusu Kadetów w Petersburgu, natomiast SS "Kościuszko" miał się stać przez kilka następnych lat polem działania kapitana Eustazego Borkowskiego. Sylwetkę tego ostatniego przybliża Karol Olgierd Borchardt w swojej książce "Szaman Morski".

Kpt. Eustazy Borkowski
Jeżeli wierzyć obiegowej opinii, że ludzie morza mają wyjątkową wręcz fantazję, to trzeba przyznać, że kapitan Borkowski swoimi pomysłami mógł obdzielić kilka osób i jeszcze sporo by mu zostało...
Początki jego kariery są dosyć tajemnicze - wiadomo, że był z pochodzenia warszawianinem, że w wieku 14 lat rzucił szkołę i uciekł na morze gdzie rozpoczął karierę od "posady" chłopca okrętowego. W późniejszych latach ukończył Szkołę Morską w Rydze i pływał w rosyjskiej marynarce handlowej. Po I wojnie światowej przez 10 lat był taksówkarzem w Paryżu, aż wreszcie w 1929 roku wrócił do Polski i został zatrudniony przez Polskie Transatlantyckie Towarzystwo Okrętowe, początkowo na  parowcu, a od 1931 roku jako kapitan SS "Kościuszko". 

I tu wreszcie mógł rozwinąć pan Eustazy pełnię swojego talentu i fantazji. 
Po pierwsze trzeba pasażerom udowodnić, że na żadnym innym statku nie będą tak bezpieczni jak na "Kościuszce i, że żaden inny kapitan tak o nich nie zadba jak kapitan Borkowski. I oto pasażerowie w czasie obiadu są świadkami jak kapitan przyjmuje raport ociekającego wodą oficera wachtowego; wybrane grono odwiedza mostek, gdzie kapitan po sprawdzeniu wyznaczonego kursu odnajduje niewielkie odchylenie i każe sternikowi skorygować kurs o pół stopnia (rzecz w praktyce niewykonalna, ale przecież pasażerowie tego nie wiedzą); w czasie koktajlu z bardzo ważnymi osobistościami kapitan musi podyktować kilka niezwykle ważnych depesz we wszystkich niemal europejskich językach - to tylko kilka przykładów autopromocji kapitana.
Po drugie pasażerowie nie mogą się na jego statku nudzić - wymyśla więc kapitan wybory miss statku, urządza dla szczególnie ważnych gości kolacje w kajucie kapitańskiej połączone ze spektaklami poetycko-muzycznymi, w chłodni przechowywane są świeże kwiaty, które otrzymują pasażerki na zakończenie rejsu, przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Największym chyba wyczynem w kwestii niekonwencjonalnego podejścia do pasażerów było urządzenie na statku chrzcin... czterech bizonic podarowanych Prezydentowi RP przez Polonię kanadyjską. Kapitanowi udało się nawet tak skołować kapelana, że chociaż był zdecydowanie przeciwny tej uroczystości ostatecznie sowicie pokropił wodą święconą cztery bizonie głowy.

O mniej lub bardziej szalonych pomysłach Szamana Morskiego można by opowiadać jeszcze długo, ale jedno jest pewne - aby mógł czarować władze, pasażerów oraz konkurencję musiał mieć Eustazy Borkowski solidne zaplecze w osobach swoich oficerów. Współpracownicy Szamana, oprócz tego, że mieli dużą wiedzę fachową, musieli nadawać na tych samych falach co kapitan - szczególnie widoczne stało się to w chwili kiedy Borkowski zastępował przez pewien czas chorego kpt. Stankiewicza. Załoga "Polonii" nie przyzwyczajona do ekstrawagancji kapitana nie do końca potrafiła się do niego przystosować i obydwie strony z ulgą powitały powracającego z urlopu Mamerta Stankiewicza.

"Szaman Morski" Borchardta to, podobnie jak "Znaczy Kapitan" zbiór opowiadań, gawęd przedstawiających tę niezwykle barwną postać. Początkowo opowiadań było 17 i opisywały te wyczyny Eustazego Borkowskiego, których autor był naocznym świadkiem. Jednak kiedy chciał wydać swoją książkę, okazało się, że jest ona "za chuda" - dodał więc Borchardt kilka historyjek o Szamanie, które poznał niejako z drugiej ręki. Oprócz opowiadań poświęconych Borkowskiemu zamieścił też kilka tekstów na temat kpt. Edwarda Pacewicza (będącego kapitanem "Kościuszki" po tym jak Borkowski przeszedł na zwodowanego w 1937 roku "Batorego"), a zakończył swoją książkę rozdziałem "Ostatnia parada" będącym krótkim podsumowaniem losów siedmiu transatlantyków, pływających pod polską banderą w okresie międzywojennym.



Dwóch bohaterów książek Karola Olgierda Borchardta, Mamerta Stankiewicza ("Znaczy Kapitan") i Eustazego Borkowskiego ("Szaman Morski") wiele dzieliło (jeśli wierzyć opinii autora nie przepadali za sobą), prezentowali zupełnie różne podejście do dowodzenia statkiem, mieli całkiem inne charaktery, jest jednak coś co ich łączyło - miłość do morza i statków na których przyszło im pływać. Pozostaje tylko żałować, że wraz z ich odejściem skończył się pewien okresw podróżach morskich, a kapitanowie dzisiejszych statków rzadko bywają osobowościami na miarę Szamana Morskiego czy Znaczy Kapitana...