poniedziałek, 21 października 2013

Dziennik Franciszki Krasińskiej - Klementyna z Tańskich Hoffmanowa



Ależ przeżyłam niesamowitą przygodę! I to z nie byle jaką postacią... Bardzo rzadko tak wciąga mnie i porusza czyjś dziennik czy pamiętnik. Tym razem jednak Klementyna z Tańskich Hoffmanowa zaciekawiła mnie niesamowicie osobą Franciszki Krasińskiej. Nazwisko znane, a jakże, skojarzyłam z Zygmuntem Krasińskim. I jakiż to był błąd! Nie ten czas, nie to miejsce, ni ci ludzie. Na szczęście.

Spędziłam bowiem kilka przyjemnych dni w XVII-wiecznej Polsce, rządzonej przez Augusta III, barwnej, butnej, szlachtą stojącej Polsce, która w niedługim czasie miała zniknąć w map Europy. Tam poznałam młodą, wesołą osóbkę - Franciszkę Krasińską. To ona pokazała mi barwny i jakże inny od współczesnego świat szlachty, tamtejsze obycie, sposób prowadzenia konwersacji. Dzięki niej poznałam różne ciekawe zwyczaje panujące na zamkach, w pałacach i we dworach. W końcu także dzięki niej poznałam kawałek historii Polski - wszystkie bowiem informacje zawarte w pamiętniku są jak najbardziej zgodne z faktami historycznymi. Gdy dodamy do tego bardzo bogaty w opisy, nowinki, niezwykle emocjonalny i jak najbardziej osadzony w XVII wieku styl pisania - czegóż więcej nam potrzeba. Nic, tylko brać lekturę do ręki i czytać, czytać, czytać...

Kto (tak jak ja) nie zna historii Franciszki Krasińskiej, temu na pewno nie streszczę jej tu w całości. Ale zdradzić kilka faktów mogę. Otóż nasza bohaterka wiodła bardzo monotonne, aczkolwiek dla niej ciekawe życie na maleszowskim zamku, gdzie się urodziła i wychowywała pod okiem obojga rodziców. Miała trzy siostry, z których najbardziej kochała starszą Baśkę. Wkrótce po zamążpójściu Basi rodzice postanowili wysłać drugą w kolejce do ożenku Franciszkę na nauki do Warszawy. Tam pod okiem Madame Strumle uczyła się etykiety, dobrych manier, języka francuskiego, haftu i innych potrzebnych pannom na wydaniu elementów ówczesnej edukacji. Następnie trafiła do swej krewnej, księżnej, która pokazała jej wielki świat książąt i królów. Świat, który Franciszkę zgubił. Poznała tam bowiem miłość swego życia i na nieszczęście pozostała jej wierna. Ot i koniec, więcej nie zdradzę. 

Czy Franciszka Krasińska była szczęśliwa? W czasie pisania pamiętnika tak. Energia, żywiołowość, ciekawość świata wypełniały każdy zapisany w nim dzień. I gdyby nie Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, pewnie nie dowiedzielibyśmy się, jak było naprawdę. Autorka dokończyła pisany przez bohaterkę dziennik własnymi informacjami z życia Franciszki. I niestety nie były to wesołe opisy. Nieszczęśliwa miłość, potajemny ślub, odtrącenie przez najbliższych, życie z dala od męża, luksusów, bez własnego domu. Jednym słowem szczęście opuściło naszą bohaterkę wraz z nadejściem wielkiej miłości. 

Serdecznie polecam wszystkim tę lekturę! Musicie ją przeczytać, po prostu.

powyższy tekst zamieściłam na swoim blogu

niedziela, 20 października 2013

Zdobywam zamek - Dodie Smith


Urocza powieść! Pomyśleć, że tak długo przyszło na nią czekać polskim czytelnikom! Po raz pierwszy wydana w 1948 r. odniosła duży sukces w Anglii i Ameryce, doczekała się scenicznej adaptacji i filmowej wersji. Dopiero teraz, w 2013 r ukazała się u nas w tłumaczeniu Magdaleny Mierowskiej. Cóż, lepiej późno niż wcale. 
 Dodie,a właściwie Dorothy Gladys Smith zaistniała w historii literatury opowieścią o "101 dalmatyńczykach", ale któż tam pamięta nazwiska autorów disneyowskich bajek! Ma na swoim koncie 9 sztuk teatralnych, scenariusze, kolejne części "dalmatyńczyków" oraz 4 tomy autobiografii. Wykonawcą jej literackiego testamentu był Julian Barnes, który "opisując półki z książkami jednej z bohaterek, wymienia "Zdobywam zamek" jako powieść pocieszycielkę, do której zawsze się wraca." (cyt. z okładki).
Czy będę wracać i ja - czas pokaże. Na razie tylko przyłączam się do licznych rekomendacji.

"Zdobywam zamek" ma formę pamiętnika prowadzonego przez 17-letnią Cassandrę, która chce ćwiczyć świeżo poznaną metodę stenografowania oraz uczyć się, jak pisać powieść - zamierza opisać osoby i przytoczyć rozmowy. Tematem będzie oczywiście jej rodzina - ekscentryczna i niebanalna gromadka Mortmainów z dodatkami (macocha,  zadomowiony u nich syn dawnej pokojówki). Żyją oszczędnie, wręcz biednie, nie mają prawie nic, bo nawet większość mebli wyprzedali. Za to gdzie oni mieszkają!
W prawdziwym zamku! Dokładnie w tym, co po nim pozostało - resztkach zabudowań, otoczonych murami, fosą i wieżami.Nie muszą nawet płacić czynszu, i tak nie mieliby z czego.
Sceneria jest niezwykle malownicza i romantyczna. Daleko jednak do sielanki, choć na swój sposób Mortmainowie są szczęśliwi, mają w sobie radość życia, tylko warunki mogliby mieć ciut lepsze. Dziewczęta chciałyby wyrwać się w kręgu nędzy i głodu, światełko w tunelu daje im spadek po ciotce (odziedziczyły futra) oraz pojawienie się dziedzica posiadłości Simona wraz bratem, Neilem. I tu zaczynają się te wszystkie konwenanse i niuanse...

Fabularnie niewiele się tu dzieje, główne osie  to zamążpójscie Rose i perypetie uczuciowe bohaterów oraz przełamanie niemocy twórczej ojca rodziny, autora słynnych "Bojów Jakuba". Istota rzeczy leży w epizodach znakomicie opisanych przez bystrą, zabawną, charyzmatyczną, ale niekiedy naiwną Cassandrę. Jej opowieści są żywe i barwne. Trzeba przyznać, że panna Mortmain ma zadatki na pisarkę ;-)
Historia z łapaniem "niedźwiedzia", niespodziewani goście podczas kąpieli w balii po farbowaniu  ubrań, rozmowy z krawieckim manekinem, świętojańskie rytuały, pies Heloiza i kot Abelard, damsko- męskie gierki, wyprawy do Londynu, podstęp wobec ojca - to i wiele innych spraw uwiecznionych w zeszytach przez Cassandrę dostarcza czytelnikom wiele przyjemności i uśmiechu.
Inteligentnie, z nawiązaniami literacko-muzycznymi, z humorem, ciepłem, nieco sentymentalnie, nieco"wiktoriańsko", ale przede wszystkim barwnie i ujmująco  - tak Dodie Smith wykreowała świat swej powieści. Oddając głos, czy raczej pióro,  bohaterce - dodała smaku całości. Forma bowiem tutaj doskonale pasuje do treści.
Walorem kolejnym są sylwetki występujących tam osób. Moją uwagę szczególnie zwróciła postać Topaz - z jednej strony artystyczna dusza, oryginalnej urody modelka malarzy, obcująca z naturą (w ciemnościach można ją było wziąć za ducha), z drugiej - zapobiegliwa gospodyni, troskliwa macocha (niewiele w sumie starsza od pasierbic) i dobra żona. Jednym słowem - zjawiskowa.

Trochę jakby Jane Austen, trochę jakby L. M. Montgomery, nieco sióstr Bronte  - w te klimaty wpisuje się powieść Dodie Smith. Jest to proza przyjemnie staroświecka, taka bardziej "dziewczyńska", ale sądzę, że i płci przeciwnej ta lektura nie zaszkodzi, zwłaszcza tym osobnikom, którzy odnajdują się w klimatach cyklu o Ani z Zielonego Wzgórza i Jeżycjady.

"Zdobywam zamek" - zdobył moje uznanie. Chciałabym, aby było więcej takich powieści, więcej wznowień "starej" dobrej literatury, niech młode pokolenia mają szansę poznać coś innego ( i wartościowszego!) niż te wszystkie Szepty, Zmierzchy i Greye...
Klasyka górą!

środa, 16 października 2013

Niewiarygodne przygody Marka Piegusa - Edmund Niziurski




Niektóre młodzieńcze lektury zostają z człowiekiem na zawsze - tylko czasem objawia się to w bardzo dziwny sposób. Z "Piegusa" na przykład zostało mi nazwisko jednego z bohaterów - Wieńczysław Nieszczególny... I zawsze, kiedy ktoś mówi, że "to jest nieszczególne", dopowiadam: "to taki Wieńczysław Nieszczególny", niestety często na głos, no, nie mogę się opanować. (Z innych głupot w klimacie - "znienacka" to dla mnie zawsze "z Nienackim", ech, a potem mi się ludzie dziwnie przyglądają...)

Marek Piegus, lat trzynaście, ma w życiu nieprawdopodobnego pecha, NIEWIARYGODNEGO wręcz. Najprostsze życiowe czynności, jak choćby odrabianie lekcji, kończą się dla niego całą serią przygód. Niestety, nie są to przygody, o jakich młody człowiek może marzyć, tylko lawinowo następujące po sobie nonsensowne wydarzenia, które biednego Marka tłamszą, przygniatają i zostawiają wycieńczonego oraz udręczonego. A potem się ludzie dziwią, czemu on ma zawsze struta minę... Od odrabiania lekcji jeszcze gorsze okazuje się bycie klasowym dyżurnym, a już zwykłe wagary kończą się zupełnie dramatycznie, bo uprowadzeniem przez gang złoczyńców. Na pomoc Markowi musi wyruszyć gromadka harcerzy oraz prywatny detektyw Hippollit Kwass.

Uwielbiałam "Marka Piegusa' w dzieciństwie, uwielbiam i dziś. Urzeka mnie każda z absurdalnych przygód, język, humor i fantastyczne pomysły (kryminalne podziemie!). Polecam każdemu, chociaż pewnie nie do każdego przemówi. Mój mąż, zapoznany z książką w wieku dorosłym, zgrzytał zębami podczas czytania.

Powieść została wydana po raz pierwszy w 1959 r., doczekała się licznych wznowień oraz ekranizacji. W 1967 r. nakręcono bardzo udany serial, składający się z dziewięciu około półgodzinnych odcinków (można obejrzeć TU). Natomiast 30 lat później książka zyskała tom drugi, zatytułowany "Nowe przygody Marka Piegusa (również niewiarygodne)".

czwartek, 10 października 2013

Edmund Niziurski


Tak niedawno świat stał się smutniejszy, bo odeszła Joanna Chmielewska. Dziś na niebie pojawiła się kolejna gwiazda - zmarł Edmund Niziurski, wspaniały pisarz powieści dla dzieci i młodzieży. Autor nie tylko Marka Piegusa, ale również takich książek jak "Księga urwisów" czy "Szkolny lud, Okulla i ja". Niezapomnianych historii dzieciństwa.

wtorek, 8 października 2013

Cykl o Janeczce i Pawełku - oddaję głos Joannie Chmielewskiej

"W Większym kawałku świata objawiła mi się Janeczka. Stanęła ta upiorna dziewczynka za Tereską i z miejsca zrobiła się tak straszliwie realna i prawdziwa, że sama już nie wiem, znam ją czy nie. Obydwoje z Pawełkiem wymknęli mi się z rąk, pisząc o nich nie panuję nad tekstem, okropne dzieci robią, co im się podoba, a ja to mogę tylko rejestrować. W dodatku Chaber jest autentyczny, miałam z nim kontakt bezpośredni, tyle że jego losy potoczyły się trochę inaczej, przeszedł w ręce prawdziwego myśliwego."

NAWIEDZONY DOM

"Nie miałam w ogóle szczęścia do adaptacji. Nawet taka zdawałoby się prosta rzecz jak słuchowisko z Nawiedzonego domu… No nie, tu akurat było odwrotnie, najpierw napisałam słuchowisko dla radia, a potem zrobiłam z niego książkę, co okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam, ale nie w tym rzecz. Słuchowisko zostało nagrane.
Rozpacz mnie ogarnęła tak potężna, że jej resztki tkwią mi gdzieś w środku do tej pory. Zrobiono je znakomicie, wykonawcy zostali świetnie dobrani, podali tekst zgodnie z moją intencją, z wyczuciem, chyba sami się przy tym doskonale bawili, mogło wyjść z tego prawie arcydzieło, l co? I wszystko zostało spaskudzone śmiertelnie.
Jedna jedyna rola załatwiła sprawę, mianowicie rola głównej bohaterki. Podstawowa. Ta nieszczęsna Janeczka, która od początku do końca jest dzieckiem nietypowym, dziewczynką o żelaznych nerwach i zimnej krwi, myślącą w dodatku, na której cała akcja spoczywa, w słuchowisku wystąpiła w charakterze przerażająco kwikliwej, piskliwej, rozhisteryzowanej kretynki.
Dziw, że się nie udusiłam, słuchając tych kwików. Co gorsza, treść przystała do formy, mogę przysiąc bez wahania, że w całym tekście ani razu i nigdzie nie napisałam „ojej”, nawet nie wiem, czy pisze się to razem, czy osobno. Janeczka wrzeszczy „ojej!” bez mała co chwila, jakie wrzeszczy, kwiczy i piszczy, aż uszy bolą. Diabli wzięli całość, której szkoda tym bardziej, że była naprawdę świetna.
Jak zwykle, zostałam postawiona wobec faktu dokonanego, dopuszczono mnie do gotowego, skończonego słuchowiska. Gdybym wysłuchała tego wcześniej, na początku…! Wszyscy się później zgodzili, że pisk Janeczki psuje sztukę, należało zmienić interpretację od razu, rzuciłabym się na to z wyszczerzonymi zębami! No tak, ale radio i telewizja nie lubią autorów…
Rozzłościłam się tak, że zostało mi na długo. Zapowiedziałam, że napiszę ciąg dalszy, w którym wystąpi właśnie kwikliwa dziewczynka, i chciałabym zobaczyć, co wtedy zrobią. Znajdą coś jeszcze gorszego niż te piski Janeczki? To już chyba tylko nietoperza…! Po napisaniu żądam słuchowiska…
Radio miało moje żądania nie powiem gdzie, ale ów dalszy ciąg napisałam i są to Wielkie zasługi. Cała książka powstała na bazie cholernej Mizi i fakt, to kwikliwe „ojej!” stanowi chyba połowę tekstu. Mogło sobie radio używać, ale, oczywiście, nie skorzystało z okazji." 


WIELKIE ZASŁUGI

"Wielkie zasługi uległy się na Mierzei, krajobraz się zgadza, z mrowiskiem włącznie, a rozwalony cmentarz oglądałam na własne oczy. Nieco wcześniej wybuchła na tym tle cała afera i niemal konflikt międzynarodowy, bo przyjeżdżający z NRD Niemcy zgłosili pretensje i złożyli skargę na ludność miejscową, która jakoby sprofanowała miejsce na złość i dla pohańbienia. Ludność miejscowa zaprotestowała z oburzeniem, twierdząc, że oni sami rozwalali, zapewne szukając czegoś, a może specjalnie, dla prowokacji. Kwestia została rozstrzygnięta na szczeblach niedostępnych społeczeństwu, a cmentarz uporządkowali harcerze."

SKARBY

"Przyleciałam do tego Algieru i w pierwszej kolejności poznałam drogę przez Khemis Milianę. Duża rzecz. Można teraz spokojnie wziąć do ręki Skarby i poczytać sobie o wrażeniach Janeczki i Pawełka, wydłubałam je z siebie. Jest to koszmar, nie droga, chociaż może nie jest, tylko była, bo ostatnio widziałam, że ją nieco prostowali. Mimo całego jej okropieństwa, trochę za nią tęsknię…
Skarby uprzejmie proszę przeczytać, wszystko tam się zgadza, ta Algieria mi wyszła i dlatego zapewne tę książkę wyjątkowo lubię. Nikt wprawdzie nie rozwalił kamieniołomu, ale bez trudu można to było uczynić. Przy okazji mogę się zwierzyć z przeżyć własnych, nie w Algierii, tylko w Warszawie.
Zważywszy, iż nigdy nie byłam chłopcem i nie strzelałam z klucza, z kalichlorku ani z innych podobnych produktów, materiał wybuchowy sprawił mi kłopoty. Beznadziejnych bredni pisać nie zamierzałam. Zażądałam informacji od Marka, który miał w tej dziedzinie duże doświadczenie, proszę bardzo, pobłażliwie posłużył wiadomościami i radami. Nabyłam co trzeba, przygotowałam mieszaninę wybuchową i na wszelki wypadek pojechałam na działkę wypróbować ją. Śnieg leżał głęboki, przyleciały do mnie wszystkie mieszkające tam koty, poczęstowałam je mielonką, wejść do środka nie mogłam, bo furtka się nie otwierała, wrzucałam kawałki mielonki jak najdalej i trzeba było widzieć, jak koty chodzą po śniegu. Opisać tego nie sposób. Dały sobie radę jednakże i mogłam przystąpić do zaplanowanych zajęć.
Lont mi wyszedł, owszem. Palił się jak należy, dopalał się do materiału wybuchowego i do widzenia. Gasło, wybuchać nie chciało. Zakłopotałam się, wróciłam do domu, przystąpiłam do nowych prób. Bez rezultatu. Doszło do tego, że piorunującą mieszaninę z całej siły waliłam młotkiem na schodach i też nic. Z pazurami rzuciłam się na Marka, co nakręcił, do cholery, ja się nie wybieram pod biały dom, tylko piszę książkę.
Sam zaczął próbować, też się zakłopotał, po czym stwierdził, że obecne zapałki są do niczego. Nie nadają się do niszczącego użytku. Przyniósł stare zapałki sztormowe. Ile się namęczyliśmy, żeby wysadzić w powietrze wieczko pudełka po kawie, ludzkie pojęcie przechodzi, ale rezultat w końcu udało nam się osiągnąć i mogłam się uspokoić."


Joanna Chmielewska, Autobiografia. T. IV. Trzecia młodość, Vers, Warszawa 1994, ss. 63-64, 207-208
Joanna Chmielewska, Autobiografia. Wieczna młodość. Aneks do wszystkich pozostałych, Vers, Warszawa 1994, ss. 195-197

"Zwyczajne życie" Joanna Chmielewska

Korzystając z faktu, że Kitek buszował po sklepach, Bazyl zebrał zadek w troki, zainstalował się w kawiarence i przeczytał stron kilka “Zwyczajnego życia”. I stała się jasność. Jasność w temacie następującym: starszych książek pani Chmielewskiej w miejscach publicznych nie czytać. Bo to i kawusią akuratnie pitą można się, jak i otoczenie najbliższe, opluć, i niezdrową ciekawość gawiedzi ciągle wyszczerzoną paszczą wzbudzić alboli też, poprzez chrząkanie dżentelmena/damy* niegodne, narazić się na ostracyzm i kose spojrzenia. O gromkim śmiechu nie wspomnę, bo do czegóż to podobne, tak w centrum galerii handlowej siedzieć i na przekór pędzącym we wszystkich kierunkach, spoconym i złym jak osy ludziom, zaśmiewać się z lektury.

No dobrze, ale co jest takiego w historii dwóch podlotków w wieku licealnym, że człowiek reaguje w sposób narażający zwieracze na ciężką próbę i bez pudła pozwalający zrozumieć sensowność powiedzenia “posikać się ze śmiechu”? 


Może to zderzenie dwóch żywiołów: ognia i wody. Ognia, czyli Tereski, wulkanu energii, gejzeru działania, rakiety, która walczy z tytułowym zwyczajnym życiem próbując przekuć je w jedną nieustającą przygodę. I wody, czyli Okrętki, której zwyczajne życie nie przeszkadza i chętnie by je sobie pędziła, gdyby nie magnetyczne oddziaływanie przyjaciółki, która zaraża entuzjazmem i w rezultacie przekonuje kumpelę do najdzikszych hec.


Może to humor sytuacyjny, który wynika co prawda z najniespotykańszych (?) zbiegów okoliczności, ale darujmy to autorce (podobnie jak jej sympatię do MO), bo przecież wiadomo, że życie nie takie scenariusze... Ot, pójdzie człowiek w krzaki na grzybobraniu, a tam opieńki ścina wujek Staszek, co to 20 lat temu wyjechał za chlebem do Toronto. To i nie dziwota, że dziewczyny, które całkiem przypadkiem (przy pomocy roztrzepania Tereski), zgadzają się w czynie społecznym zebrać po podwarszawskich sadownikach i stolicznych działkowiczach, 1000 (słownie: tysiąc!!!) sadzonek drzewek owocowych, mogły co i rusz trafiać na członków złowieszczej szajki przemytników i psuć im szyki. A psuły w pięknym stylu.


Pewnie mógłbym znaleźć jeszcze kilka “może” i rozwlekle za nimi argumentować, ale chyba znać już mój entuzjazm, więc na powyższym poprzestanę. Dodam tylko, że warto po “Zwyczajne życie” sięgnąć po to, żeby dowiedzieć się: dlaczego najlepszym remedium na oczekiwanie ukochanego jest rąbanie drewna, dlaczego najlepszym środkiem transportu jest blat stołu na kółkach i dlaczego obcy facet oprowadza dwie nastolatki po swojej chałupie, szczegółowo opowiadając o jej wystroju. 


Podsumowując. Ogień zalany wodą daje parę. W tym przypadku parę przyjaciółek na śmierć i życie, o niezwykłych breweriach których czyta się z prawdziwą przyjemnością. Szykujcie się, bo Wasze brzuszki będą robić szejked!


*niepotrzebne skreślić

"Nawiedzony dom" Joanna Chmielewska

“Nawiedzony dom”, to pierwsza część cyklu przygód dwojga uroczych przedstawicieli tzw. młodszej młodzieży, czyli Janeczki i Pawełka Chabrowiczów oraz ich wielce utalentowanego psa Chabra. To w tym właśnie tomie my zaczynamy znajomość z nastoletnimi detektywami, a oni sami poznają nieziemskiego czworonoga. Tyle tytułem drętwego zagajenia.

Kiedy kilkanaście..., no dobra, kilkadziesiąt lat temu, zaczytywałem się perypetiami wyżej wymienionej dwójki z pewnością …, ba, skleroza zeżarła pewność, ale, z dużą dozą prawdopodobieństwa, zazdrościłem rodzeństwu przede wszystkim siebie nawzajem. I psa. I tej wielkiej chałupy z tajemniczym strychem. Dziś zazdroszczę Chabrowiczom progenitury, która co prawda wyprawia przenajdziksze hece, ale jest dobrze wychowana i inteligentna jak diabli. No i psa. Bo pies ciągle robi wrażenie. A jako, że punkt widzenia zmienia się wraz z procesem siwienia, to już niekoniecznie podobają mi się tak bardzo: nocne (zresztą, dzienne też) łażenie po dachu, straszenie starszych ludzi halloweenową dynią, darcie portek na hakach i ogólne robienie starych w trąbę.

Fabuła prosta, wydawałoby się, jak drut. Ot, przeprowadzka związana z pozyskaniem przez ojca rodziny spadku, w postaci kamienicy, zmienia się w jedną wielką komplikację. A to nie ma reduktorków potrzebnych do remontu przedwojennej instalacji wod. kan., a to szpetna lokatorka nie chce opuścić jednego z mieszkań, a to ktoś szura i wyprawia inne brewerie na zamkniętym od czasu wojny strychu. A w tej całej kołomyi wydarzeń dwójka rezolutnych niebożątek, które aż się palą do przeżycia przygody i, co oczywiste, niejako przy okazji, pomocy ułomnym dorosłym. I to właśnie oni będą motorem napędowym książki, a ich pomysły i wyskoki, które tak mi imponowały przed ćwierć wiekiem, podnosić będą teraz moje rodzicielskie ciśnienie i włosy na głowie.

“Nawiedzony dom” to książka, która pozbawiona jest scen skutkujących tubalnym rechotem czy tarzaniem się ze śmiechu po podłodze, ale niezaprzeczenie zabawna humorem słownym i sytuacyjnym. Taka, no, jakby ją tu w jedno słowo ująć? Miła? Niech będzie, bo właśnie tak, miło, spędziłem z Chabrowiczętami czas. A ponieważ książki pani Joanny lepiej czytać, niż czytać o nich, malusieńka próbka, która zaświadczy, że dzieci są naprawdę wyrobione życiowo i która być może zwabi Was do tajemniczej kamienicy.

“Osobnik odsłonił na moment teren swojej działalności i wówczas okazało się, że skrobie po lakierze na drzwiach. Wyskrobał połowę litery „D” i właśnie ją wykańczał.
- Chuligan - zawyrokowała Janeczka.
Osobnik skrobał dalej, aż wreszcie wyszło mu to „D”. Trochę nieforemne, ale za to wielkie.
- Iiii tam - mruknął Pawełek z odcieniem wzgardliwego zniechęcenia wobec tak mało pomysłowego wandala. - Wiadomo, co pisze...
- Wcale nie - zaprotestowała Janeczka, żywo zainteresowana. - Zobacz, to wcale nie jest „u”.”

poniedziałek, 7 października 2013

Joanna Chmielewska

Dziś świat stał się troszkę smutniejszy - odeszła z niego pisarka Joanna Chmielewska, twórczyni nie tylko licznych kryminałów, ale i przesympatycznych książek dla dzieci i młodzieży. Kto jeszcze z Janeczką i Pawełkiem buszował po strychu, a w algierskich kamieniołomach szukał skarbów, kto z Tereską i Okrętką przepłynął kajakiem jeziora - ręka w górę. Uczcijmy Chmielewską notkami o jej powieściach dla młodych czytelników. Kto pierwszy?

Po prostu Lucynka P. - Maria Kruger



Podrzutek w stylu retro

Ta powieść była retro już w chwili wydania trzydzieści lat temu. Mamy rok 1970. Szczytem luksusu jest mieszkanie znanej aktorki, urządzone „pod piekielną modernę” („Wszystko z gąbki, plastiku i nadmuchiwane. [...] zielona wykładzina udająca trawę, a sufit był pomalowany na niebiesko w białe obłoczki”), przyjaciół zaprasza się do domu na telewizję, bo nie wszyscy jeszcze mają aparaty. Podaje się przy tej okazji jajecznicę, słone paluszki, owoce, jogurt, razowy chleb z masłem i ogórkiem, a po gościach luksuje się pokój.

W tej pięknej epoce Lucynka Prandota, córka dziennikarza i świeżo upieczona maturzystka, przygotowuje się do egzaminów wstępnych na studia i rozsmakowuje w dorosłości. Rozmowy z ojcem, trochę nauki, ale głównie odpoczynek: spacery, spotkania z przyjaciółkami, odrzucanie zalotów Daniela, kolegi z klasy. Czyli jak to w powieści dla młodzieży: czas dojrzewania i pierwszych uczuć. Najwyraźniej jednak autorka uznała, że to za mało na porządną książkę. Należało coś skomplikować. Ojciec Lucynki wyjeżdża służbowo za granicę, by komentować mecze piłkarskiej reprezentacji, a samotnej dziewczynie zostaje dostarczone dziecko. Dostarczone i porzucone przez wyrodną matkę, która ma zamiar ruszyć w świat, by robić karierę.

Motyw nastolatki z podrzutkiem do oryginalnych nie należy, że przypomnę tylko Rillę ze Złotego Brzegu. Maria Kruger też wykorzystała go w swojej „Szkole narzeczonych”, ze znacznie jednak lepszym efektem niż w „Lucynce P.”. Jak wiadomo, opieka nad maluchem ma służyć wyrobieniu w młodej bohaterce odpowiedzialności, pomóc się ustatkować i nabrać doświadczenia wychowawczego – bardzo pożytecznego w późniejszym życiu. Kompletnie zielonej Lucynce przydaje się wsparcie przyjaciółki Beśki i niezastąpionej gosposi, pani Lodzi. Dziewczyna wchodzi w obowiązki opiekunki, a na dodatek próbuje rozwiązać zagadkę pochodzenia niemowlaka.

Dobrze zapowiadająca się powieść (interesująco zarysowany stosunek Prandoty do córki, bolesne przejścia rodzinne, które same w sobie mogłyby wystarczyć za temat książki,  wiarygodne, sympatyczne, choć niekiedy kreślone dość pobieżnie postacie Lucynki i jej rówieśników; drewniany jest tylko brat głównej bohaterki), z niebanalnie prowadzoną narracją – głos oddawany jest kolejnym postaciom, w tym także pobocznym – w chwili pojawienia się podrzutka wyraźnie rozłazi się w szwach: mamy historię ni to o komplikacjach życiowo-uczuciowych, ni to komedię omyłek. Tempo akcji spada razem ze spadkiem aktywności przemęczonej Lucynki. Gdzieś w tle przemykają jej rówieśnicy, tata Prandota śle entuzjastyczne wiadomości z wyjazdu, poszukiwania ojca dziecka postępują niemrawo, za to niemowlak podbija bez reszty Lucynkę i panią Lodzię, co może tłumaczyć niechęć do znalezienia wreszcie jego prawnego opiekuna. Nieco ożywienia wniósłby humor, ale jedna pani Lodzia, która używa słów „frenetycznie” i „panicznie” w niewłaściwych znaczeniach, to za mało. Niedookreślone są też realia; chociaż pojawia się dokładna data wydarzeń, to i owo zgrzyta, jakby autorka na szybko poprawiła wcześniejszy maszynopis i oddała go wydawnictwu. Moim zdaniem zmarnowany został pomysł na dobrą książkę o relacjach rodzinno-przyjacielsko-uczuciowych, w zamian otrzymaliśmy dość naiwną fabularnie historyjkę (koszmarne zakończenie!), troszkę nudnawą, choć nie pozbawioną do końca wdzięku.

Maria Kruger, Po prostu Lucynka P., Iskry 1980.

piątek, 4 października 2013

"Siódme wtajemniczenie" Edmund Niziurski

Często, gęsto, czytelnicy odżegnują się od powrotów do literatury z lat cielęcych, bojąc się, że ponowna lektura ulubionych kiedyś książek spowoduje, nazwijmy go roboczo, klops poznawczy. Klops zaś przejawi się m. in. tym, że w całej krasie ujrzymy niedociągnięcia, dłużyzny czy fatalne rozwiązania fabularne, na które, niewyrobionymi czytelnikami będąc, w transie pochłaniania kolejnych stron, nie zwracaliśmy uwagi. Jego symptomem może też być spostrzeżenie, że prawdy objawione, które przemawiały do naszej wyobraźni naście czy nawet dziesiąt lat temu, teraz wywołują w nas śmiech i dobroduszne kiwanie głową. Ba, sama akcja, która kiedyś burzyła w nas krew i wzbudzała chęć do naśladownictwa głównych bohaterów, teraz budzi jedynie politowanie. Piszę o tym wszystkim przy okazji "Siódmego wtajemniczenia", bo to książka, którą dotknął szczególnie ten ostatni objaw właśnie. Tym, którzy w tym momencie mieli szczery zamiar rzucić się w sieciowym odpowiedniku rejtanowskiego gestu, by bronić najlepszej ponoć powieści pana Edmunda, oszczędzę koszul. To, że odbiór jest dziś inny, nie oznacza, że "Siódme wtajemniczenie", to kicha i szkoda na nią czasu. Po prostu, jak śpiewa Krzywy, "to już nie to samo".

Historię Gustawa Cykorza, ucznia klasy 6B i z racji świeżych przenosin do nowej budy, tzw. klasowego fuksa, odbierałem chyba kiedyś bardziej przez pryzmat bogatej, dziecięcej wyobraźni, która pozwalała mi widzieć przedstawioną opowieść w sposób, w jaki postrzegał ją ten biedny, niezrzeszony w żadnej z klasowych koterii (Blokersi vs Matusy), nieszczęśnik. Tajna baza była tajną bazą, a nie opuszczonym górniczym pomieszczeniem ukrytym między hałdami. Serkoza i mlekoza były tajemniczymi substancjami, a nie kefirem czy jogurtem dostępnymi dziś w każdym sklepie. Arsenał robił kolosalne wrażenie, a nie, jak dziś, wywoływał cyniczny uśmieszek. Że nie wspomnę już o Wielkiej Kołomyi Elementarnej, którą wówczas chciało się przetestować w szkole, a obecnie, cóż ... Słowem, całość miała posmak Wielkiej Przygody i brało się to wszystko z dobrodziejstwem inwentarza w postaci odlotów z Komandorem czy innych oniryczności, które podczas ponownej lektury tylko mnie drażniły.

Można by zamknąć "Siódme wtajemniczenie" w słowach - kluczach, tak chętnie używanych w dorosłym opisywaniu książek. "Powieść inicjacyjna", "z pogranicza jawy i snu" czy też mająca "cechy realizmu magicznego", jak chce polska Wiki. Można, ale po co? To przecież, tylko lub aż, świetna opowieść o młodym chłopaku, który szuka swojego miejsca w nowej budzie. Który chce się dostosować i szamocze w wyborach, jednocześnie próbując pozostać sobą i nie sprzeniewierzyć się swoim ideałom. Jest też "Siódme ..." niezłym studium władzy oraz życia w organizacji, oczywiście wszystko z przymrużeniem oka. Całość okraszona humorem ("opaczkowywanie" jeńców bawiło mnie tak samo mocno jak kiedyś), dynamiczna (z niewielkimi wyjątkami) i świetnie napisana. Niestety, podobnie jak Marlow, nie jestem pewien czy na tyle to wszystko atrakcyjne, żeby przyciągnąć współczesnego, młodego człowieka.