niedziela, 30 marca 2014

Nowy cykl "Klasyka Pięknie Wydana"

Obiecywałam jakiś czas temu, że rozpocznę nową serię wpisów na temat pięknie wydanych książek z gatunku dziecięcej klasyki. Wreszcie nadszedł czas realizacji obietnicy. Przyznam, że zmotywowały mnie do tego dwie sprawy.

Sprawa pierwsza - "Pierwsza książka mojego dziecka", która niedawno dostała kolejną dotację od ministerstwa kultury. Wątpliwej urody strona wizualna dzieła została ostro oprotestowana przez ponad stu wykładowców akademii sztuk pięknych, psychologów, ilustratorów i wydawców książek dla dzieci. Irena Kuźmińska, szefowa Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, która przygotowywała rzeczoną książkę, odpowiedziałą na zarzuty, że celem akcji jest dziecko, a nie książka. Przy całym szacunku dla pani Kuźmińskiej, skądinąd mądrej kobiety, zasłużonej dla rozwoju czytelnictwa w Polsce (bardzo ciekawy wywiad TU), nie mogę się z nią zgodzić. Czemu nie można upiec dwu pieczeni przy jednym ogniu i zadbać nie tylko o rozwój mowy malucha, ale i o jego edukację estetyczną. Pal już licho czystą przyjemność obcowania z ładnymi obrazkami, bo zdaniem pani Kuźmińskiej dzieci potrzebują "wyrazistych, kolorowych, najlepiej konturowych rysunków, które dorosłym raczej nie przypadają do gustu"* - czytaj, dzieci lubią brzydkie obrazki. To bardzo ciekawe stwierdzenie, ale nieprawdziwe. Moje roczne dziecko z równym zainteresowaniem ogląda zarówno klasyczne ilustacje Szancera, malarskie impresje Erica Carle, zdjęcia, jak i pseudodisneyowskie bohomazy. Ale staram się, żeby z bohomazami miało jak najmniejszą styczność... Pomijając już kwestię edukacji estetycznej - czytanie książki (dobrej) to przyjemność. Ale czytanie pięknej książki to przyjemność podwójna. A czytanie pięknej książki dziecku to jeszcze w gratisie przyjemność dla rodzica.
Więcej o "Pierwszej książce..." możecie poczytać w świetnym zeszłorocznym wpisie na blogu
Czytanki-Przytulanki.


http://www.apartmenttherapy.com/most-beautiful-childrens-books-in-the-world-196504
Kliknijcie obrazek i obejrzyjcie 20 pięknych okładek książek dla dzieci
* Cytat stąd



Sprawa druga to bolesne poszukiwania książeczek dla mojej rocznej córeczki. Z pięknymi książkami dla starszaków, drukowanymi na zwykłym papierze, nie ma problemu, niestety takie książeczki córka błyskawicznie przerabia na confetti, a nawet gryzetti ;) Książeczki tekturowe natomiast wołają o pomstę do nieba. Większość jest tak potwornie brzydka, że nie chciałabym, żeby moje dziecko kiedykolwiek miało z nimi kontakt. Te ładne też są, ale to często książeczki obrazkowe, do opowiadania, a my poza nimi chcielibyśmy też takie z wierszykami, bo córa uwielbia słuchać rytmicznego tekstu. Jak paskudnie można zilustrować biednego Brzechwę czy Tuwima, to się w głowie nie mieści. Co z tego, że książeczki są tanie? Udaje mi się wyłuskiwać co ładniejsze, a przynajmniej przyzwoite, z księgarnianych stosów, ale nie jest to zadanie łatwe. Odtrutką na zalew tekturowych koszmarków jest dla mnie wyszukiwanie (i gromadzenie) pięknych pozycji, które zainteresują córkę dopiero za kilka lat.

Pewnie sporo osób ma podejście bliskie szefowej Fundacji ABCXXI - dziecko się nie zna, a że jest ciekawe świata, wszystko co kolorowe przyciągnie jego wzrok, więc po co się wysilać. Ja jednak uważam, że świadomy rodzic nie karmi dziecka byle czym, czy chodzi o strawę zwykłą, czy duchową. Nie czytajmy dzieciom książek byle jakich, bo grafomańskie wierszyki nie rozwiną miłości do literatury, a paskudne ilustracje - wrażliwości na piękno.

Przygotowałam dla Was kilka wpisów w ramach tego cyklu - opiszę w nich ukazujące się obecnie w różnych wydawnictwach serie klasyki dziecięcej, które cieszą oko odbiorcy. W późniejszych wpisach znajdzie się także miejsce dla pojedynczych perełek, wydanych w ostatnich latach, a jak się uda, to i tych archiwalnych.

niedziela, 23 marca 2014

Piotruś Pan i Wendy - J.M. Barrie

Dopiero co pisałam o pewnym bohaterze, którego zna każdy, nawet jeśli nie czytał powieści, a już nam się na tapetę (a raczej na bloga) pcha kolejny. Oto ON - zawsze młody, zwinny, sprytny, skory do przygód i nieznośnie zarozumiały. Piotruś Pan. Chłopiec, który z kart literatury dla dzieci przeskoczył do poradników psychologicznych, stając się archetypem wiecznie niedojrzałego mężczyzny. W tym wpisie nie będziemy jednak zajmowali się infantylizmem i problemami damsko-męskimi, jaki tenże generuje...

No, dalej, myślimy o czymś przyjemnym i lecimy za Piotrusiem - cały czas prosto, aż do rana. Jeśli coś Wam zabrzęczy koło ucha nie łapcie za zwiniętą gazetę - to nie mucha, tylko wróżka, zwana Cynowym Dzwoneczkiem. Tylko uważajcie - jest zabójczo (dosłownie) zazdrosna o Piotrusia. Tego uroczego łobuziaka, który ma jeszcze wszystkie mleczne zęby i który jest przekonany o własnej wspaniałości. "Ależ ja jestem sprytny!" - powtarza, nawet jeśli sprytem wykazał się tak naprawdę ktoś inny. Aha, szarpnijcie Piotrusia czasem za nogę i przypomnijcie mu swoje imię. Ma w zwyczaju zapominać, jeśli za długo kogoś nie widzi. A chociaż nauczył Was latać, to przecież nie powiedział, jak się ląduje. Nie jest to proste i może być dość nieprzyjemne - jeśli na przykład trafi Was strzała zapodzianych chłopców. Albo jeśli z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn najdzie Was chęć lądowania na terytorium Czerwonoskórych lub na pirackim statku Kapitana Haka. Nie róbcie tego zresztą, proszę. W końcu Kapitan Jakub Hak był jedynym człowiekiem, którego bał się Długi John Silver (a przecież nawet sam Flint bał się Długiego Johna)*. Najokrutniejszy z okrutnych, z hakiem zamiast dłoni, a jednocześnie szalenie samotny wśród innych piratów, tak irytująco nieokrzesanych. Sam Hak był namiętnie przywiązanym do dobrych manier absolwentem doskonałej szkoły z tradycjami. Nienawidził Piotrusia Pana za jego zarozumiałość, a zarazem potwornie dręczył się przeczuciem, że być może maniery Piotrusia są w istocie lepsze niż jego...

Już lepiej lądujcie wśród Czerwonoskórych, być może wykorzystacie element zaskoczenia, bo tego się na pewno nie będą spodziewać. Nibylandia jest co prawda światem wyobraźni, ale jednak działa według ściśle ustalonych reguł. Istnieje na przykład procedura wojny z Czerwonoskórymi. Indianie ZAWSZE atakują pierwsi, tuż przed świtem, podczas gdy biali stawiają palisadę i czekają, nerwowo nadeptując na suche gałązki... 

Ale "Piotruś Pan i Wendy" to nie tylko dzikie przygody, walki z Indianami i piratami. To w dużej mierze opowieść o... matkach. O matkach, które będą czekać na swoje zagubione dzieci, jak długo będzie trzeba (a może wcale nie będą? Czy to była prawda, Piotrusiu, czy tylko jedno z twoich zmyśleń?) O dzieciach, które będą zawsze do swoich matek tęskniły (a może istnieje jeden wyjątek?). O Wendy - postaci tytułowej na równi z Piotrusiem - małej dziewczynce, która stała się przybraną matką dla całej gromadki chłopców. Swoją drogą, Wendy to nieco irytujący jednowymiarowy koncentrat instynktu macierzyńskiego. Radością  jej życia było gotowanie, pranie, sprzątanie, cerowanie skarpet, opatulanie kołderkami i podawanie lekarstw, niech się schowa Śnieżka ze swoimi krasnoludkami.

Ale co ja Wam będę opowiadać, sami przeczytajcie.


Geneza powstania powieści o Piotrusiu Panu została spopularyzowana w filmie "Marzyciel" z Johnym Deppem w roli J. M. Barriego. Pisarz był zaprzyjaźniony z rodziną nazwiskiem Llewelyn Davies, która "obrodziła" w małych chłopców - było ich aż pięcioro. Kiedy Barrie poznał Daviesów na świecie był Geoge, John i malutki Peter. Pisarz zabawiał straszych braci opowieściami o tym, że ich mały Peter potrafi latać, ponieważ dzieci przed urodzeniem się są ptakami. Tak narodziła się postać Piotrusia Pana**. Niektórzy uważają też, że pierwowzorem bohatera mógł być starszy brat pisarza, David, który zginął tragicznie w wieku lat trzynastu. W literaturze Piotruś Pan pojawił się w roku 1902, w kilku rozdziałach utworu dla dorosłych (sic!), zatytułowanego The Little White Bird. Dwa lata później Barrie napisał sztukę teatralną, w której również pojawiła się postać Piotrusia Pana, Peter Pan; or, the Boy Who Wouldn't Grow Up. W 1906 r. wspomniane rozdziały zostały wydane osobno, już jako historia dla dzieci, pod tytułem Peter Pan in Kensington Gardens. Zaś w 1911 r. na półki trafiła wreszcie powieść Peter Pan and Wendy, oparta na owej sztuce teatralnej. 

Chłopcy Daviesów z ojcem
Co się stało z rodziną Daviesów? Zanim Piotruś Pan wylądował po raz pierszy na kartach książki na świecie pojawił się  Michael, a w 1903 r. ostatni z braci - Nicholas. Niestety, nad rodziną wisiało chyba jakieś fatum. Najpierw zmarł ojciec, a niedługo po nim matka. Barrie został jednym z opiekunów chłopców. George i Michael zmarli młodo, pierwszy zginął w czasie walk I wojny światowej, drugi utonął. Peter Llewelyn Davies natomiast uważał "Piotrusia Pana" za swoje przekleństwo - prasa uwielbiała pisać o nim per "Piotruś Pan" ("Piotruś Pan się żeni", "Piotruś Pan idzie do wojska"). Szalę goryczy przeważył fakt, że nie odziedziczył po pisarzu praw do jego powieści (otrzymał je londyński szpital dziecięcy), co wynagrodziłoby mu irytujący rozgłos. Być może to stało się jedną z przyczyn jego alkoholizmu. Ostatecznie Peter popełnił samobójstwo.
 
J.M. Barrie

"Piotruś Pan" doczekał się trzech polskich tłumaczeń. Po raz pierwszy powieść została wydana już w 1913 r. w przekładzie Zofii Rogoszówny, kolejne było tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego, a ostatnie -  Michała Rusinka. 

Powstało sporo ekranizacji "Piotrusia Pana i Wendy" - pierwsza, niema, w 1924 r.
 

Dobrze widzicie, Piotruś Pan był kobietą ;)

Disney stworzył dwa filmy animowane - pierwszy "Piotruś Pan" z 1953 r. był oparty na sztuce teatralnej Barriego Peter Pan; or, the Boy Who Wouldn't Grow Up. Drugi, Piotruś Pan: Wielki powrót z 2002 r. bazował na krótkim fragmencie zakończenia książki "Piotruś Pan i Wendy", mówiącym o córce Wendy - Jane. Powstała też całą seria (sześciu jak dotąd) filmów o Dzwoneczku, taki nibyprequel do Piotrusia Pana. 

Przy całym szacunku do produkcji Disneya, zwłaszcza tych klasycznych, uważam, że udisneyowienie zrobiło krzywdę wielu książkom. "Piotruś Pan i Wendy" jest naprawdę rewelacyjną lekturą, ale bywa smutny, poważny i... drastyczny. Zabija się tu naprawdę, "na śmierć". 

W 2003 r. powstała bardzo dobra, moim zdaniem, ekranizacja w reżyserii P. J. Hogana, która nie odbiera "Piotrusiowi" ani uroku, ani powagi. A bohater już zawsze będzie miał dla mnie uśmiech Jeremy'ego Sumptera...

 












Warto wspomnieć też o filmie "Hook" z 1991 r., inspirowanym "Piotrusiem Panem", z Robinem Williamsem w roli tytułowej i Julią Roberts jako Dzwoneczkiem.






* Uwielbiam tego typu odwołania w literaturze. Długi John i Flint to oczywiście piraci z "Wyspy Skarbów" Stevensona.
** Peter Pan - "Pan" od imienia bożka z greckiej mitologii, nie mylić z "panem Piotrem" (wtedy oryginał musiałby mieć tytuł Mr. Peter ;))

Piotruś Pan i Wendy, J.M. Barrie (tłum. Michał Rusinek), Znak Emotikon, Kraków 2014

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak za egzemplarz książki - dzięki niej odbyłam wreszcie podróż, która ominęła mnie w dzieciństwie.

sobota, 15 marca 2014

Ja Tarzan, ty Jane (Tarzan wśród małp - Edgar Rice Burroughs)

Tarzan to jeden z tych niezwykłych bohaterów literackich, który jest rozpoznawany przez wszystkich*. Wszystkich, a nie - wszystkich czytelników. Ręka w górę, kto nigdy nie słyszał jego imienia. Czy widzicie oczyma wyobraźni półnagiego mężczyznę, człowieka-małpę, huśtającego się na lianach? Brawo! To on! Tkwić wyraźnie w ludzkich umysłach w sto lat po narodzinach to jest coś.

Jednocześnie jednak książka Burroughsa dogorywa gdzieś w mrokach bibliotecznych półek, od 15 lat nie wznawiana, na allegro do nabycia już od złotówki. Pocieszam się, że być może wkrótce doczekamy się reaktywacji Tarzana, bo w roku 2016 ma się w kinach pojawić nowa ekranizacja, a wiadomo, co się przy tej okazji dzieje. Zapomniane książki wracają na sklepowe półki w lśniących filmowych szatach. Trudno zliczyć, która to będzie ekranizacja, Tarzan bowiem, jako postać niesłychanie plastyczna, nader szybko i sprawnie wyskoczył z kart powieści, ruszając na podbój Hollywood. Pierwsza ekranizacja powstała 6 lat po ukazaniu się książki - w 1918 r.:


Potem nastąpił prawdziwy wysyp filmów, kontynuacji, seriali, filmów animowanych oraz adaptacji, które rzucały Tarzana w czasy nam współczesne, a także sztuk teatralnych i słuchowisk. My odkopmy jednak prawdziwego Tarzana spod zwojów filmowej taśmy.


Maleńki John Clayton, lord Graystoke miał prawdziwego pecha. Jego rodzice, John Clayton i młoda, urocza Alicja, doswiadczyli buntu załogi na pokładzie statku, którym podróżowali i tylko cudem nie zostali zabici. Wysadzono ich na ląd w miejscu niezamieszkałym, porośniętym dżunglą. Arystokrata, który dotąd pracą fizyczną rąk nie trudził, stanął na wysokości zadania, by zadbać o swą brzemienną żonę. Zbudował chatę zabezpieczoną jako tako przed dzikimi zwierzętami, dbał o pożywienie oraz modlił się o cud. Jedynym promykiem radości był zdrowo urodzony mały John. Szczęście było kruche i nie potrwało długo. Kiedy dziecko miało 13 miesięcy zmarła jego matka. Pisarz niewiele chyba wiedział o rozwoju niemowląt, bo według niego bez mleka matki dziecku w oczy zajrzała śmierć głodowa. Zanim ojciec mógł spróbować podania malcowi normalnego jedzenia, padł z łapy dzikiej małpy. Śmierć dosłownie zawisła nad kołyską dziecka, jednak pech odpuścił. Jedna z małp, Kala, straciła właśnie młode, jeszcze trzymała w objęciach małe zwłoki. Teraz pochwyciła Johna i uznała go za swoje dziecko. Tym sposobem właśnie mały lord Greystoke stał się Tarzanem z małp**. Pisarz starannie opisuje młodość chłopca, struktury stada, walki o władzę, walki z innymi dzikimi zwierzętami, ale podejrzewam, że i tak wszystkich Was bardziej interesuje Jane, w polskim tłumaczeniu występująca jako Janina Porter. Urocza ta dziewczyna pojawiła się ze swym ojcem i jego dwoma towarzyszami w dżungli w sposób podobny do Claytonów, wysadzona przez zbuntowaną załogę. Stała się dla Tarzana impulsem do odnalezienia swego człowieczeństwa (którym dotąd raczej gardził, znając tylko plemię ludzi czarnych, okrutnych ludożerców) - na szczęście dość szybko mu się to udało i zamiast porwać i zniewolić wybrankę, jak na dziką małpę przystało, miał raczej chęć obrzucać ją pocałunkami i zrywać dla niej owoce... Kiedy Janina i jej towarzysze zostają uratowani i uwiezieni przez francuskie statki, Tarzan decyduje się porzucić dżunglę i podążyć śladem ukochanej do nieznanego ludzkiego świata. A czytelnik wraz z nim - dążąc do wcale nie prostego i oczywistego końca.

Nie, nie takiego końca...


Trzeba podczas lektury przymknąć na liczne nieprawdopodobieństwa oko. Czasem lewe, czasem prawe, często oba. Albo po prostu z góry założyć, że to science fiction, bo w rzeczywistości ta historia nie mogłaby się wydarzyć. Burroughs "stworzył" małpy zdolne do wychowania ludzkiego dziecka. Nie wskazuje na żaden konkretny gatunek, opisuje je jako duże małpy człekokształtne, ale wskazuje wyraźnie, że chodzi o przodków człowieka, a więc raczej bardzo niezaawansowanych w rozwoju ludzi pierwotnych. Nawet jeśli uwierzymy w małpy wychowujące małego człowieka, to obecny stan nauki wyklucza możliwość powrotu takiej jednostki na łono ludzkiej cywilizacji i jej pełną socjalizację, naukę języka (pal już licho tempo, w jakim tego Tarzan dokonał) - brak kontaktu z językiem do pewnego wieku spowoduje niewykształcenie się odpowiednich połączeń w mózgu. Oczywiście można uznać, że małpy też posługiwały się swoim językiem, więc w pewien sposób Tarzan kontakt z nim miał. Jednak nikt, ale to nikt nie wmówi mi, że mógł nauczyć się czytać i pisać po angielsku dzięki samodzielnemu studiowaniu elementarzy i słowników, nie znając tego języka (ani żadnego ludzkiego), nawet nigdy go nie słysząc. Tak jak mówiłam, czasem trzeba przymknąć oba oczka. Autor oczu nie przymykał, tylko uzasadniał wszystko dziedzicznością - w krwi Tarzana płynęła przecież krew "wyższej rasy"*** i do tego błękitna, więc właściwie cywilizacja tkwiła w nim samym, zakorzeniona w jego atomach, a przynajmniej krwinkach. Pochodzeniem uzasadnał dowolne zalety Tarzana, a miał ich chłopak co niemiara.



Tytułowe "Ja Tarzan, ty Jane", chyba najsłynniejsze zdanie bohatera, w powieści nigdy nie padło. Kiedy Tarzan spotkał się w dżungli z Jane, nie umiał wymówić w sposób zrozumiały dla człowieka nawet swojego imienia. Za to potrafił pisać listy poprawną angielszczyzną... Nauczył się mówić dopiero później i to po francusku (sic!). A to dlatego, że jego nauczycielem był ranny francuski pułkownik, nad którym nasz bohater roztoczył opiekę. Po powrocie do cywilizacji dość długo mówił tylko w tym języku.

"Tarzan wśród małp" (ang. Tarzan of the Apes) został po raz pierwszy wydany w 1912 r. w postaci odcinkowej, w gazecie. Krytyka była, cóż - krytyczna. Proza autora nie należy do tych najwyższej próby, o licznych nieprawdopodobieństwach wspomniałam. Kipling (twórca Mowgliego) złośliwie ocenił, że Burroughs napisał "Tarzana" tylko po to, by sprawdzić, jak złą książkę może pisarz napisać, żeby mu to uszło na sucho. Jednak historia opowiedziana jest na tyle żywo i ciekawie, że chętny czytelnik machnie ręką na niedociągnięcia fabuły i popędzi za Tarzanem w dżunglę. A stworzenie bohatera-ikony to przecież nie byle co i wielu ambitnym się to nie udało.

Tarzan nie pojawia się tylko w jednej powieści, o nie, nie. Tomów o Tarzanie powstało ni mniej, ni więcej, tylko 26 w ciągu 43 lat. Ostatni został dokończony przez innego autora już po śmierci Burroughsa. Powieści pisanych w całości przez innych pisarzy nie liczę. Na polski przetłumaczono wg Wikipedii dziesięć pierwszych tomów. Pełna lista TU. Na pewno opowiem Wam przynajmniej o dwóch kolejnych, bo ciekawa jestem, jak autor rozwinął historię i już się zaopatrzyłam w kontynuację, choć podobno kolejne sequele są słabsze. Przy okazji, jeśli ktoś ma chęć przeczytać, radzę uważać na tytuły - jeden tom potrafi występować w Polsce pod dwoma lub trzema. Jakość polskiego tłumaczenia wydaje mi się chwilowo dyskusyjna, pojawiły się takie kwiatki jak "zabezpieczyć bezpieczeństwo" czy "opromienił promienny uśmiech". Ponieważ jednak poznałam "Tarzana" w postaci audiobooka, nie wiem, czy nie były to tylko przejęzyczenia lektora.

Wracając na koniec do ekranizacji, jeśli będziecie mieli obejrzeć tylko jedną, to niech to będzie Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp z 1984 r. z Christopherem Lambertem w roli tytułowej. Niezbyt wierna oryginałowi, ale bardzo ciekawa.





* No, z określonego kręgu kulturowego zapewne.
** Z ciekawostek - autor rozważał dla bohatera imiona Zantar lub Tublat Zan, zanim zdecydował się na Tarzana.
*** Wiele fragmentów można obecnie uznać za rasistowskie lub seksistowskie, w czasach powstania zapewne uchodziły za normalne.

czwartek, 13 marca 2014

Maria Krüger - "Ucho, dynia, 125!"

Minęło dwadzieścia lat, od kiedy po raz ostatni miałam w rękach książkę Marii Krüger. Cóż więc skusiło mnie do sięgnięcia po kolejną historię opowiedzianą przez nią? Powodów było kilka: przede wszystkim zabawa z Jubileuszowymi Lekturami - w tym roku obchodzimy 110 rocznicę urodzin autorki; po drugie udział w wyzwaniu Klasyka Młodego Czytelnika; po trzecie - bardzo atrakcyjna cena e-booka (6zł); a po czwarte, i chyba najważniejsze - zwykła ludzka ciekawość. Jak to będzie? Czy czar "Karolci" sprzed lat będzie mi towarzyszył także tym razem? I na dodatek ten dziwny, nic nie mówiący tytuł...
Maria Krüger opisuje losy uczniów klasy V jednej z polskich podstawówek. Dzieci, jak to dzieci, zakładają swoje bandy, wymyślają różne psoty, zabawy - w końcu oprócz nauki coś ciekawego trzeba w szkole robić! Jedną z ulubionych przez uczniów zabaw była wyzywanka: "ucho, dynia, ...": jeśli ktoś niespodziewanie krzyknie do ciebie "ucho!", musisz chwycić się za ucho, jeśli dodatkowo usłyszałeś słowo "dynia!", trzymasz się także za nos, a jeśli na końcu usłyszysz jeszcze wybraną liczbę (np. 5), dorzucasz do tego 5 podskoków na jednej nodze. Zabawa nieskomplikowana, ale skutecznie komplikująca życie uczniów w szkole. Zwłaszcza tych, których bandy za sobą nie przepadały. A tak było w przypadku klasy V. Gdy pewnego dnia Jacek postanowił dać porządną nauczkę swemu największemu rywalowi Piotrkowi, spotkało go dość nieoczekiwana kara. Został psem. Dosłownie - małym żółtym jamniczkiem.

Ciąg dalszy TUTAJ! Zapraszam!

sobota, 1 marca 2014

Kidnaperzy są grzeczni... (Rasmus, rycerz Białej Róży - Astrid Lindgren)

Kalle, Anders i Ewa-Lotta to szwedzkie dzieciaki, które doskonale dogadałyby się z Janeczką i Pawełkiem Chabrowiczami* (gdyby żyły w Polsce, w tym samym czasie, no i - rzecz jasna - istniały naprawdę). Takie, co to diabeł ma na posyłki, jak się gdzieś sam nie może udać.  Takie, które potrafią się kidnaperom same władować do samochodu...

Kalle, Anders i Ewa-Lotta spędziliby wakacje bawiąc się w rycerzy Białej Róży i bijąc z rycerzami Róży Czerwonej, gdyby nie pewien naukowiec, który wynajął dom w ich miasteczku. Zamieszkał w nim z małym synkiem, Rasmusem, uroczym i rezolutnym malcem, nad którym rozpływała się Ewa-Lotta. Pewnej nocy, kiedy dzieciaki wracały ze swej rycerskiej wyprawy, były świadkami dramatycznych wydarzeń - porwania małego Rasmusa i jego ojca. Ewa-Lotta bez wahania uryła się w samochodzie porywaczy, a Kalle i Anders podążyli w ślad za autem... Przeczytajcie, jeśli chcecie wiedzieć, co wydarzyło się na wyspie, na której porywacze przetrzymywali naukowca, Rasmusa i Ewę-Lottę.

Doskonała książka, dużo lepsza niż się spodziewałam, a po Lindgren spodziewałam się oczywiście - wiele. Tyle książek o podobnej tematyce już powstało - o grupie dzieciaków rozpracowujących dorosłych złoczyńców - a jednak sześćdziesięcioletnia powieść Astrid Lindgren zaskakuje świeżością, prawdziwym dramatyzmem i nieinfantylnym humorem. Postać Rasmusa jest nie tylko urocza, ale także idealnie rzeczywista, taki już talent miała ta pisarka, że jej bohaterowie są zawsze z krwi i kości, a nie papieru i tuszu.

"Rasmus..." to trzecia część z cyklu o przygodach Kallego Blomkvista, powstała w 1953 r., ale spokojnie można ją czytać jako odrębną całość. Poprzednie dwie to "Detektyw Blomkvist" (1946) oraz "Detektyw Blomkvist żyje niebezpiecznie" (1951). Postać Kallego Blomkvista została całkiem niedawno przypomniana w trylogii Stiega Larssona "Millenium", w której główny bohater Mikael Blomkvist jest nieustannie przezywany "Kalle", czego zresztą szczerze nie znosi.



* Z powieści Joanny Chmielewskiej, jeśli ktoś nie czytał (a powinien!).